27 cze

INSOMNIA – Maryla Wosik

Foto : Tobiasz Papuczys

 

DLACZEGO ? bo gdzie indziej, jak nie tu właśnie… ?

 

INSOMNIA

17.II.2004 (wtorek)

Znowu ta godzina… 3 nad ranem i ani śladu snu… Przyczyny znam, ale o nich jeszcze nie w tej chwili.

Na pewno powinnam usprawiedliwić, wytłumaczyć jedno. Moje milczenie przez te wszystkie lata. Byłam chora. Nowotwór jelita grubego. Koszmarne doświadczenie. Jakoś wymknęłam się śmierci, trochę po angielsku…. chyłkiem… markowałam zainteresowanie życiem, a tak naprawdę to umierałam ze strachu…

Chociaż…. czy rzeczywiście? Pamiętam te próby, po operacji, gdy pod kołdrą kał powoli „bezwolnie” spływał do worka… a ja „trefiłam” włosy, różowiłam usta, kredką nadawałam oczom pozory życia. I tak codziennie. Rytuał… potem były książki i notatki robione mechanicznie zupełnie, prawie bez wnikania i rozumienia ich treści. PORZĄDEK DNIA. Intuicyjnie narzucony. Bez świadomości uzdrowicielskich skutków.

Jednak wyrywałam się ku życiu. Bardzo szybka rekonwalescencja i porażająca rozmowa z P., gdy przyszłam na konsultacje. Po obejrzeniu szwów, rzutem na taśmę zadałam to głupie pytanie, jak chciałam wierzyć… żart…

– Panie doktorze… to był rak?

– A co pani myślała… że co? – a styl miał facet bardzo specyficzny.

Więc jakiś gabinet, który nie wiedzieć dlaczego, zupełnie niesterylny, trącił prywatnością… I rozmowa, moje zasadnicze, chłodne, wyprane z emocji pytania. Gocha na korytarzu czekająca…

– Jest pani zdrowa… wycięte 30 cm, będzie chemia… pół roku, ale profilaktycznie… zamkniemy jelito za 6 tygodni.

(Za 6 tygodni? – pytały z niedowierzaniem pielęgniarki – coś mu się pomyliło… za pół roku… owszem)

Ale stało się. Którejś soboty pojawił się, rzucił mimochodem:

– W poniedziałek kroimy… – dotrzymał obietnicy, że to będzie on. Nie wyciągał łap po forsę, której nie miałam… dostał tuż przed operacją, w tym samym zainfekowanym gabinecie… bez ceregieli, naturalnie… dał się pocałować w policzek… godzinę później wieźli mnie na salę operacyjną… potem 8 dni koszmarnej głodówki… myślę, że wtedy mogłabym zjeść gówno, gdyby mi pozwolono…

Ludzie … to było najtrudniejsze. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że zaprzyjaźniać się nie należy… Więc Regina – „oczy tej małej jak dwa błękity…”

Gdy ją poznałam… była krucha… piękna… już z przerzutami na wątrobę… Nie wiem skąd brała w sobie ten spokój… i mnie w znacznie lepszej, niż ona sytuacji, oswajała z chorobą, uczyła czerpać nadzieję z drobiazgów, a gdy wbrew temu… bałam się i panikowałam… uspokajała…

Pisałam do niej… nigdy nie odpisywała… ale dzwoniła.

W szpitalu spotkałyśmy się na wspólnych pobytach jeszcze dwa razy…

Bywała u mnie, gdy przyjeżdżała na konsultacje… już zupełnie inna… solidnej, grubokościstej budowy, nadal przepiękna, młodsza ode mnie. Jarek ją lubił… dziewczyny bardzo. Pamiętam, gdy obie razem „zdrowe” odwiedzałyśmy Joannę… spotkałyśmy po drodze jeszcze jedną pacjentkę (wątroba)… zmienioną… gdzieś tam jedno oko uciekało jej w niebyt… za chwilę dowiedziałyśmy się, że ma przerzut do mózgu… czym prędzej uciekłyśmy, ten szczurzy nie do opanowania odruch… jedna wczepiona w drugą, na przejściu obiecałyśmy sobie, że nie umrzemy… był luty…

Zbliżał się okres, gdy musiałam się zmierzyć z badaniem (wlew… – Pani mi na zły wlew nie wygląda… – powiedział patrząc na mnie uważnie, a zwłaszcza na moje zaróżowione policzki, lekarz)

… już wtedy potrzebowałam pomocy psychologa. Nie na wiele się zdała… tu trzeba było jednoznacznej diagnozy: ZDROWA…

Więc wlew… wstępna ocena – dobry, ale zaczopowały się jelita berytem, telefon do zaprzyjaźnionych pielęgniarek na oddziale… lewatywa… bo sama nie potrafię… samochód… Łucja… Jarek (nawet nie wchodził, ale podwiózł!)… późne popołudnie… biegniemy z Łucją korytarzem… dopadam pielęgniarki, gdy słyszę za sobą słaby głos córki

– Mamo… Regina…

– Co Regina… ? – odwracam się… patrzę… leży…

Pożółkła, przezroczysta, nazbyt szczupła… a to był kwiecień.

Szybka z nią rozmowa… żółtaczka… ale przecież najważniejsza lewatywa… więc lecę… niech to wypłuczą ze mnie… ulga…

Potem już spokojnie … ona spokojna… zmęczona temperaturą… obiecuję przyjście… w środku wszystko się we mnie kurczy.

Z domu kilka telefonów, jeszcze jedna wizyta… barek… przestrzeń cała w słońcu… patrzę w te przezroczyste, turkusowe oczy… właściwie nie rozmawiamy… porozumiewamy się wzrokiem… jest Łucja…

Mam w ciągu tygodnia odebrać oficjalne wyniki wlewu, pokazać je P.emu – wtedy się spotkamy – jak obiecałam tak zrobiłam.

Spojrzał…

– Jezu, nie widać spojenia… a jakie OB.?

– 6…

– 6? Niech się pani nie pokazuje wcześniej niż za rok…

Boże, co za ulga… łapię te wielkie połacie zdjęć, pakuję do koperty…  nie da się jej ukryć, bezmyślnie triumfująca wpadam do sali… jest Regina… kroplówka, nerka, wątłe ciało, które już nie walczy…

Prawie nie chce rozmawiać, unika wzroku… głos nabrzmiały pretensją, rozpaczą…

– Nie przychodź już… nie chcę…

– Ale…

– Nie przychodź… – i nuta agresji

– Dobrze, jak będzie lepiej daj znać… ale będę dzwoniła…

– Nie dzwoń… To wlew ? I jak… dobrze…? – wzięłam jej dłoń, pocałowałam… taki odruch.. bezradności…

Zaszyłam się w szczurzej norze… nie umiałam zapomnieć, ani cieszyć tak do końca…

Wiedziałam, że jest to kwestia czasu, który należy przeczekać… bo to i tak mnie dopadnie.

Był maj… Jarek i ja w domu… telefon… jakiś mężczyzna…

– Była pani przyjaciółką mojej żony… We wtorek był pogrzeb… lubiła panią…

Po raz pierwszy od śmierci Joanny płakałam, bezradnie, głośno, nieopanowanie… do wyczerpania.

 

I zasada – nie zaprzyjaźniać się z pacjentem…

 

18.II.04 środa

Oczywiście, że jest godzina 2 w nocy, a ja daleka od snu… To już norma. Nawet się nie zastanawiam. Notes do ręki. Nie tracić czasu… Noc, głęboka cisza. Wszystko we mnie gęstnieje, tężeje…

Joanna… nauczycielka, zmęczona samotnością… nasłuchująca kroków na korytarzu… może dzieci… jeszcze ma siłę cieszyć się nimi (studia, szkoła średnia)… dużo czyta, pogląd na każdą sprawę, głowa napakowana znaczeniami, częściami świata, których nawet nie usiłuję lokalizować.

Kilka lat uciążliwego bólu nim lokalny znachor-tropiciel nie wpadł na pomysł wykonania kilku prostych badań. Jelita, wątroba… ale wszystko to w stadiach początkowych… więc dużo nadziei…

Joanna wątpi… bo oszukał mąż, odszedł… dlaczego ma być inaczej z całą resztą… infekuje pesymizmem…

Przełamywanie w niej tego jest trudne, nie cofam się przed oddaniem jej do przeczytania listów… pisanych „drewnianym” piórem, dyktowanych przez zatrwożony umysł…od pierwszego dnia operacji… kliniczny zapis walki (udostępnię).

Im więcej upływa czasu, tym mniej racjonalnego myślenia… trwoga potrafi paraliżować.

Przyprowadzam Reginę, wtedy okaz zdrowia, żywy przykład zwycięskiej bitwy… nie budzi nadziei, raczej poczucie, że jest się za burtą… teraz to wiem…

 

…a ja się uparłam… brak pozwolenia na pracę ignoruję… tydzień chemii, wyjście w piątek… po południu jestem na miejscu, jałowa, z przerzedzonymi włosami, chuda, ale na posterunku… dotąd nie wiem, co szeptano o mnie po kątach… lecz z perspektywy tej nocy, to najmniej ważne.

… po czwartej chemii zapytałam zaprzyjaźnionego lekarza (ta sama pasja – komputer, on wtedy już Internet) czy weźmie na utrzymanie moją rodzinę… ustaliliśmy kilka niezbędnych, asekurujących szczegółów… uległ… już nie musiałam pracować jako wolontariusz… to wtedy chyba na dobre przywrócono mnie życiu… bo mowa była o rencie…

 

… więc wpadałam do szpitala rozgorączkowana z offu… już „niezrzeszona”… zagrzewałam Joannę do walki, wysłuchiwałam opowiadań o udanych dzieciach… spacerowałam po korytarzu…

Najbardziej wzruszały ją moje zaróżowione policzki… chwaliła się nimi triumfalnie wszystkim… ale siłą rzeczy nie mogła ich mieć… ta przybrudzona karnacja skóry nie przewiduje takich niespodzianek… więc waga… niska „uparta” waga ciała… sylwetka patyczaka…

Och… jak ja namawiałam ją do operacji… wymuszałam zgodę… oczywiście, że nie miałam nic do powiedzenia… więc, gdy lekarz dopuścił taką możliwość… dlaczego nie…?

Jej pobyty w domu były coraz krótsze… po świętach Bożego Narodzenia telefon… już spokojna, ale relacja mrozi krew w żyłach… pękła.

Któregoś dnia, nagle w połowie przedświątecznych porządków… pękła…

Krzyk, płacz niepohamowany i słowa, które wryły się w serca przerażonym dzieciom… we mnie też osiadły… NIE CHCĘ UMIERAĆ… JA UMIERAM…

Jakiś czas potem dopada mnie następny telefon (nie lubiłam ich – przygważdżały, cofały z drogi o całe mile).

Regina: – Dzwonię ze szpitala. Zgadnij z kim leżę …

Cholera – myślę gorączkowo… z kim, ale nie muszę się głowić, bo odpowiedź pada natychmiast:

– Z Joanną… Jesteśmy na OJOMIE…

– W porządku… zaraz jestem… nie, nie… jutro… będę…

Krótkie negocjacje z Łucją. Pójdzie ze mną…

Więc następnego dnia…jakiś sok… mobilizacja… idziemy…

Leżą obie… łóżko w łóżko…

Regina spokojna jak zwykle… Joanna słaba bardzo… ale już po…

Kątem oka dostrzegam odpływy… nieruchomieje nagle… jakby ktoś wyłączył prąd… ale przecież ma być już tylko lepiej… więc zgadzamy się obie… to kwestia rekonwalescencji…

… następne dni potwierdzają te przypuszczenia… jest już na normalnej sali… obie z Reginą połączone wspólnotą silniejszych, przytomniejszych uczestniczymy w przeprowadzce.

Za dwa dni jest już sama… Regina w domu…

Siadam na łóżku… biorę wątłą dłoń Joanny…

– Jak ? – pytam

– Lepiej … chociaż czymś się podtrułam… jakieś torsje…ale, gdyby było gorzej, nie byłabym tutaj… byłabym na OJOMIE, prawda?

– No tak… faktycznie…

Przychodzi Olejowski, dobrotliwa, kojąca obecność… rozwiewa wątpliwości…

– To co…? o kilka dni opóźnimy powrót do domu…

… to dobrze… wzmocnisz siły… ustalamy jedno, bo zaczyna się przegląd filmowy… będę tutaj po niedzieli, lub zadzwonię do domu, gdyby okazało się, że tam już jesteś….

– Tak… tak ustalamy… – całuję ją… przytulam – tych gestów nauczyłam się… nie są już niczym sztucznym…

 

Senna niedziela… zimowa… przed projekcją… obie z Baśką czynimy ostatnie przygotowania… od czasu do czasu telefony… potwierdzamy repertuar… za którymś razem słyszę w słuchawce:

– Pani Maryla?

– Tak… z kim rozmawiam?

– To ja… Bartek… syn Joanny…

– A tak… przyjdziesz na film?

– Pani Marylo… mama nie żyje…

Zgina mnie w pół przy słuchawce. Nie umiem dokończyć tej rozmowy.… wychodzę… siadam na sofie w pustym korytarzu… ja w środku pusta…

… do głowy wsączają się słowa modlitwy… same z siebie…

Zaczyna się rozmowa z Bogiem… pierwsza taka szczera… siedzę u jego stóp… wymadlam spokój dla niej przy nim… dopiero wtedy płaczę…

Nie byłam na pogrzebie… nie odwiedziłam grobu… do dzisiaj cmentarze omijam z daleka…

 

Zasada II:

Nie odbieranie telefonów nie ma sensu… ta wiadomość i tak cię dopadnie…

 

20.II.04 (piątek)

No nie jest tak źle… 4:25. Na dobrą sprawę nie muszę już zasypiać. Mogę wrócić do tematu…

 

Chemia… nic przyjemnego… sześć tygodniowych pobytów w szpitalu… te same twarze porozrzucanych po salach kobiet i mężczyzn, którzy po rannej wizycie skrzykują się, zjeżdżają windą na poziom zerowy, oddają się „słodkiemu lenistwu” przez ponad godzinę, jeśli ma się szczęście i niezaczopowane żyły… byli i tacy, którzy na oddział wracali znacznie później…

Miła, kwalifikowana obsługa, dowiesz się więcej tam, niż na górze… unikać słońca, nie jeść cytrusów… preparaty wzmacniające… ubezpieczenia… ale to można ustalić pierwszego dnia i za pierwszym pobytem, jeśli zadasz pytania…

Więc zasada jest prosta… zbudować mur… słuchawki na uszy… i radio (trójka… bo zamkniesz oczy i czujesz się jak w domu) lub kaseta… Czyżykiewicz…. bo otwiera perspektywy na to, co w tobie… bóg ociera się o atrybuty kobiecego ciała: „w wykwintnym rynsztunku, najlepszym gatunku: pośladki, piersi, twarz…” … dobre teksty… dobra muzyka i ta twarz sponiewieranego życiem człowieka w mężczyźnie…

Można czytać… książki? Szybko uciekają myśli… kolorowe gówna… to przechodzi najlepiej… pozornie niestrawna lektura… ale trawi czas, a to najistotniejsze… bo notatek robić nie można… lekki ruch ręką i wenfolon już przytkany, nim się orientujesz mija dobre pół godziny… kończy się na nowym wkłuciu… a o żyły ciężko…

Można zamknąć oczy, ale kto uwierzy, że po całej nocy … o 10 rano morzy cię sen… a tu atmosfera przedziału pociągu… na tę podróż jesteśmy skazani do końca… wszystkiego tego nie wie się od początku…

Więc możesz paść ofiarą skłonności towarzyskich sąsiada lub ulec pokusie nawiązania rozmowy z kobietą obok… choćby z Martą

– Widzisz kochanie? Maryla jest po dwóch operacjach… popatrz tylko na jej twarz… trudno uwierzyć… dwie córki 21 i 17 lat… wygląda jak siostra…

Wygląda, bo waga jest zerowa… myślę, apetyt zero… jedzenie to narzucony z trudem obowiązek… ku jedzeniu nie pcha cię głód, a rozsądek… w ustach rośnie wszystko… więc zdarzają się torsje i te cholerne bóle głowy… w domu do jako takiej równowagi wracasz po tygodniu… przez dwa następne myślisz tylko o tym: Boże, dlaczego ten czas tak szybko leci?… na tydzień przed walczysz z pokusą ucieczki z miasta…

Marta ma jedno dziecko – syna i silne postanowienie najpierw dotrwania do matury… gdy udaje się to, następne zadanie jest zupełnie proste… zaliczyć magisterium… czasu jeszcze trochę zostało… ale płuca już nie w tej formie… głowią się nad terminem i sposobem zrobienia tej operacji… zabieg ma być wykonany przez najlepszych, a guz podobno do wyłuskania… no jest ryzyko i o tym informują lojalnie…

Ale lepiej chyba nie mieć, niż nosić to w sobie… Najciężej jest dzień przed… gonitwa myśli…

u mnie zwykle kończy ją konstatacja

będę martwiła się później… a może się nie wybudzę….?

ale ludzie się różnią… dzieli ich doświadczenie

Marta za dużo widziała i wiedziała… nie da się łatwo zbyć lękowi…

Pozabezpieczała co mogła w domu… na wszelki wypadek… syn … dziecko należy chronić… nawet, gdy ma lat 23.

Ja myślałam wyłącznie o sobie… o ratowaniu własnej skóry… na skutki nie przyszło czekać długo…

Na dzień przed operacją zjeżdżam, znajduję jej salę… trochę mniej słońca niż w mojej… ponuro… i ta ciążąca wagą rozmowa… nikt tu nie daje się oszukiwać i łatwo pocieszać, więc słucham tylko i na koniec obiecuję przyjść, jak już będzie po…

Telefony… najłatwiej sprawdzić czy pacjent się wybudził… wiadomości są dobre… tak, ale na miejscu szybko okazuje się, że zabiegi bywają udane połowiczne… i owszem udało się wyłuskać, ale część… naruszony nerw uszkodził prawą rękę… więc niedowład… i mordercza chemia… ale już nie na miejscu… gdzieś na peryferiach miasta

… co z tego, że czuję się zdrowa w porównaniu…

Siły  nie buduje się na słabości innych – za murami szpitala tak… można… ale tu zawsze dopadnie cię myśl

– dzisiaj ona, jutro ja…

Więc obietnica, że dojedziesz na te peryferie i obejrzysz skutki kąpieli 6-godzinnych, bo jest to część kuracji, brzmi słabo i jest rzucona na wiatr….

– gdy dzwoni telefon myślisz tylko o jednym… byleby nie ona – to inteligentna kobieta – w lot to pojmuje… więcej się nie narzuca…

Ja też unikam słuchawki jak ognia, tłumacząc to różnie, by w końcu, któregoś dnia powiedzieć.

– Spierdoliłaś sprawę, jesteś pierdolonym tchórzem, porzuciłaś człowieka

i ku swemu  przerażeniu stwierdzam

– ZERO wyrzutów

Ta chwiejna równowaga między ulgą a poczuciem winy, nigdy nie została zburzona… do dzisiaj nie wiem, czy obronili pracę magisterską…

 

Ale gdy przyszło zmierzyć się z walką Reginy i Joanny – wiedziałam już czego nie robić, choćby nie wiem jak bolało, jak infekowało lękiem…

Nie uciekać….

 

Zasada 3

Nie spierdalaj… nie spierdolisz… I tak cię to dopadnie…!!!!!

 

21.II.04

4:36 … nieźle. Lepiej… dom wyludniony, Łucja, max i ja…

ale do rzeczy…

 

… kiedy cię to dopada… nigdy nie jesteś przygotowany… ty to jedno – słabe ogniwo łańcucha łączącego cię z życiem

ludzie – to drugie… i dopóki nie sprawdzisz – niczego nie możesz być pewien….

ten człowiek za ścianą, który tak często cię irytuje i nie wiedzieć po co, on też tego nie rozumie, jest tu jeszcze nieopodal… stał się wyjątkowo uparty, właśnie wtedy… i jego świat rozpięty pomiędzy „być może” a „nie wiem”, nagle gdzieś odpłynął…

sięgnął po ciebie od razu, gdy ty nie byłaś nawet gotowa spojrzeć na swoje ciało „wzbogacone” nagle o ten zawodny, doklejony do brzucha „klop”… cierpliwie znosił nierzadkie momenty doładowań… tylko drugie ludzkie żywe ciało mogło ci to dać… i dawało… wytchnienie, energię, temperaturę 36,6….

wywalałaś go drzwiami z sali szpitalnej, bo w chwili zapomnienia o twym pobycie tam wyraził się: „ a… poleżysz sobie tydzień… odpoczniesz…” – wchodził kominem z jogurtem w ręku… musiał mieć przecież jakieś zakotwiczenie…

ludzie mówili potem, że cię kocha… że nie radził sobie, chodził cały zgięty z tego bólu, lęku… znękany… tobie zawsze serwował spokojne oblicze, nudnego…. ale obecnego męża…

i Łucja… lat 17… obecna… gdyby nie ona i jej decyzja – DZISIAJ – Baśka, która pieczołowicie, po doświadczeniach własnych, wdrożyła strategię b (izba przyjęć), kto wie czym by to się skończyło… tymczasem o 24 była operacja…

Łucja lat 17 – zakupy, dom, chłopak, zasępiony, małomówny ojciec… siostra daleko… matka… gdy bierze telefon do ręki, jakby działał automat: zamykają się drzwi… rozmowa cichnie… a wyobraźnia działa… sen ucieka… długie godziny nocnego czuwania… zmęczenie…

Zakłada się, że ona jest, zawsze niezawodna… tylko ile to kosztuje ją… nikt sobie nie zadaje trudu, by w to wnikać…

Ale ty tego nie widzisz… inni tak…

Teresa /j./ musi dzwonić aż z Warszawy, by ci to uświadomić i upomnieć się o nią….

Tak naprawdę wszystko ujawnia się, gdy wraca Dominika…a młodszej zarzuca się permanentną nieobecność w domu….

… wtedy się z niej wylewa żal… pretensja…

 

Gocha… siostra … obecna… taktowna, spokojna, krucha, ale jak opoka… niezawodna, zawsze z giftem w ręku… żeby nie wiem co się działo… była…i to jej spojrzenie znad okularów, gdy rzucałam to swoje spanikowane pytanie w powietrze…-  co to będzie…?

– Co będzie? – odpowiadała spokojnie…- będziesz żyła… patrzyłam na nią osłupiała… kwitowała niecierpliwym

– Czy ja cię kiedyś oszukałam….?

 

Byli tacy, których zwalniałam z obowiązku obecności… mówiłam wyraźnie – Nie przychodź… ale zawsze pozostawali pod ręką… słuchali godzinami, nigdy nie mieli dosyć (Janka), choć o to najłatwiej…

Jednej osobie powiedziałam: – Nie opuszczaj mnie.

 

…Człowiek w obliczu choroby, śmierci zawsze pozostaje sam… i od tego poczucia nic go nie uwalnia

Ale, by to skonstatować, musi doświadczyć obecności drugiego człowieka… inaczej umiera w nim cały świat i tak naprawdę, to nie ma do czego wracać…

 

Jest osoba, której siła i determinacja, żarliwa modlitwa, spojrzenie zatroskane, pochylone… choć wszystko to ukradkiem… dawało moc, gdy przychodziło się zmierzyć z werdyktem… Dominika… gdy jej nie było odpływała pewność, że przetrwam.

 

Ale wolności zabrać nie potrafię…

Szybko uznano mnie za „zdrową” – więc sznurowałam usta, lęki dławiłam, mozolnie liczyłam minuty ich nieobecności w domu…

Gdy wychodzili, a zostawałam sama, nie miałam pewności czym to się skończy

… nie bałam się o siebie…

ja bałam się siebie….

 

22.02.04

3:35.. niech zgadnę… żadnej szansy na sen…?

 

Gdy się to już ma, nie sposób o niej nie myśleć….

– brzmi jak marna zagadka w kiepskim quizie…

tylko, że to życie…. co ja mówię… śmierć…!

 

nie do oswojenia…

Oczywiście, że można „ustawić” myślenie, ale zawsze przyjdzie moment, gdy logiczna konstrukcja racjonalizacji pęka…, a potem szczelina jest już tylko większa….

 

Gdy wierzysz w Boga wchodzisz z nim w różne „układy”… trudno to nazwać modlitwą… uprawiasz pokątnie upadlający handel wymienny… nawet nie wiesz, jak wiele jesteś w stanie obiecać za ochłap życia… targi idą o każdy dzień… miesiąc… jak się rozzuchwalisz kładziesz na szali rok… Trudno jest dogadać się z kimś, kto nieczule milczy… trzeba pokładać wiarę… a tej jak na lekarstwo… bo wokół krwawe żniwo…

Nie można tracić czasu, energii na jałowe międlenie pytania: DLACZEGO, DLACZEGO JA? – nie ma odpowiedzi…

 

Najtrudniej jest zrozumieć i wybaczyć…

Zrozumieć i nie porzucić…

Przychodzi taki dzień, gdy świadomość tego, że twoje ciało cię zawiodło, zdradziło jest dojmująca…

To trudny moment…

Wyraźnie zaznacza autonomię ciała i ducha…

Stanowczo przynależysz do sfery tego drugiego, już prawie nie patrzysz w stronę umęczonej, upodlonej słabością powłoki… jest ogromna pokusa by ją… ukarać… to groźna chwila i jeśli nie okaże się dostatecznie szybko, że ty i ono, to jedno… może być niedobrze…

Choćby nie wiem jak bardzo opóźniało to twój marsz… nie porzucaj go… odpłaci ci z nawiązką…

Gdy osłabnie duch, właśnie ono stanie się busolą… lekarzowi nie uwierzysz, swemu ciału zawsze…

Gdzie nie spojrzysz … śmierć… i pokusa ucieczki… porzucenia miejsca, ludzi… byleby ratować siebie… samolubnie… no właśnie chodzi o tę równowagę… zachowanie jej pomiędzy spazmatycznym ratowaniem siebie a ocaleniem w sobie człowieka… bo potem ciężko o rozejm…

A uzdrowić musisz wiele…

Najtrudniejsza jest wiosna… gdy wszystko rwie się do życia… poza twoim rachitycznym ciałem…

Każdy spacer jest torturą… sycisz oczy kolorem tej niewinnej, nieskalanej zieleni… łowisz ciepło promieni słońca… wszystko to z perspektywy płytkiego grobu, który być może wkrótce wypełnisz… o tym nie zapomnisz już do końca….

 

w-wa (Teresa)

4:15 bez komentarza

 

ZAPAMIĘTAM:

 5.07.89 24:00

 

Uspokajający głos anestezjologa… wkłucie… zapewnia, że zaraz odpłynę… kątem oka łowię instrumentariuszkę… ten widok przywraca mnie na moment przytomności…  jedno oko wpatrzone uparcie w sufit… drugie wprost przeciwnie, ucieka gdzieś w bok… – Chryste – myślę – to się nie może udać… nie z nią… – z rezygnacją zapadam się w sobie…

 

Kończę cykl chemii. Jeszcze badania i już jestem wolna… na całe pół roku… los na loterii… przepustka… to miasto muszę opuścić… więc Teresa (j) Warszawa… odbiera mnie zawsze, jak paczkę, z dworca… i już potem nie wypuszcza z rąk… wypluwam z siebie to wszystko… nareszcie… „na podorędziu czają się łzy… łowczynie okazji łatwych”…

dobry sen nie wraca

– dlaczego nie napiszesz wiersza… skoro i tak nie śpisz… – jej pytania zawsze są proste…

… więc udaję się w „podróż”… powstaje INSOMNIA – najważniejszy z najważniejszych mój wiersz…

 

 

INSOMNIA

dwie godziny nazbyt

                płytkiego snu

niestrudzona pielęgniarka

sprawdza

                               czy żyję jeszcze….

ciało przywraca jawie…

czuwa

                bym nie zasnęła

                               „na wieki wieków”

zaciśnięte w pięści powieki…

… jak tu spać…?

 

 

godzina nazbyt płytkiego snu…

                niestrudzona pielęgniarka

                               „moja dusza na ramieniu”

…. czuwa…..

 

 

…Długi korytarz, szereg ławek wzdłuż… tu się siada i patrzy… w perspektywie otwiera się miasto, widok na dom… tortura tęsknoty… i przez najbliższe 4 lata poczucie, że tego miejsca tak na dobre nie opuściłaś… ono cię nie opuszcza… wleczesz je za sobą wszędzie.. na wszystko i wszystkich patrzysz zakotwiczona na tym korytarzu, na tej ławce, suchymi, wczepionymi w pejzaż oczami….

 

…ławka przed gabinetem usg… odruch choroby sierocej… nie do powstrzymania miarowo gnie ciało… w głowie galopada myśli… bez złorzeczeń… ale przywołuję boga… wiele naobiecywałam w odruchu paniki… mogę wejść, zaludnić prostokąt łóżka, odsłonić brzuch… jak kurtyna w teatrze moje życie łamie na dwa kruche akty – PRZED i PO… choć nic nie boli, trzymam kurczowo za rękę siostrę… wątroba – czysta (ulga)

…  przychodzi mądrala… – czekaj… czekaj… zaraz… wróć… co to …?

….  boże, czego ten facet chce…?

– kolega jest bardzo dociekliwy.. i nieufny… – żartuje w złym guście „operator”.

A jednak… wątroba czysta… nerka, trzustka, nerka, żołądek… CZYSTE…to co..? zaglądamy do pęcherza…

… już mi wszystko jedno… co mi tam pęcherz… czysty…

…. płaczę… ale oni przyzwyczajeni, nic ich nie dziwi, łzy są prawie zawsze, bez względu na wyrok…

coś mnie wystrzeliło z tego gabinetu, jakaś energia niespożyta… to nie był spokojny krok… to był bieg… zobaczyłam P.

– Panie doktorze. JESTEM CZYSTA! – patrzy osłupiały na mnie, nic nie rozumie…

– No..! USG….

– aaaa… gratuluję… przepraszam, ale mam wykład… – pokazuje oczami drzwi auli…

… no pewnie – myślę… wykład….

 

ZAPAMIĘTAJ

 

27.02. w-wa (jeszcze)

2:15 : nie czas na sen….

 

miłość… gdy czynisz z niej cel pojawia się rzadko…

ona się przydarza… po drodze, w najmniej spodziewanym momencie, gdy głodna zapominasz o głodzie… kiełkuje niezauważona… pewnego dnia, zwykle jest już za późno… otula cię szczelnie… wypełnia wszystkie zakamarki twego ciała, duszy….

 

możesz ją przyjąć…

możesz odrzucić…

ale jej nie zaprzeczysz…

 

…pojawia się, bo są w tobie obszary jałowe… strefy głodu, nienasyceń…

więc, gdy już jest, zdarza się, że lęk odpływa, a o wynikach badań myślisz na godzinę przed wejściem do gabinetu…

jest tak silna, samolubna, że wypiera wszystko inne…

jest darem, lekiem uzdrawiającym, energią…

więc, gdy nadchodzi nie wahaj się… nie broń… sięgaj śmiało… potrafi ocalić…

 

10.III.04.

4:05       wybudzona… obecna….

 

… sąsiad… komunikat w radio: „…dzisiaj nad ranem…”

i zazdrość

 

– boże, ma to już za sobą… – i natychmiast – jak to „przeżyć”…?

 

słowo „przeżyć” obnaża absurd… ironię tego mozołu…

 

bo czy to nie wszystko jedno JAK … skoro NA PEWNO….?

 

marzysz o tym, by cię „ścięło” natychmiast … i zaraz… a pożegnania…? dzieci… są dzieci… jak to tak…?

 

więc szpital i spora dawka „transmitera” … gładko, półprzytomnie… nieprzytomnie… jak to tak…? chyłkiem…? to nie przyjęcie….

 

więc wybrać ten moment samemu… gdy jest odwaga i świadomość….ale na to zawsze jest za wcześnie…

 

pozostaje „twarzą w twarz”…?

no tak…

                               ale jak to „przeżyć”…?

                                                                                             Maryla Wosik

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O mnie |