Chmielewski Tadeusz Jan – W KRAINIE HARMONII OBRAZU I SŁOWA – 3
Zeszyty Fotograficzno-Literackie
Zeszyt 3
TAJEMNIK
——0
Tadeusz J. Chmielewski
TAJEMNIK
Lublin 2024
——1
——2
1. COŚ
We Wszechświecie dominuje pustka i ciemność. W niej ledwie skrzy się gwiezdny pył. Planety cierpliwie krążą wokół swoich słońc po precyzyjnie dobranych orbitach, lecz prawie wszystkie pozostają martwe.
A na planecie Ziemia są kipiące życiem lądy i wody: są grzyby, rośliny, zwierzęta i drobnoustroje, są ludzie. Zaś między nimi trwa nieustanna walka: o przestrzeń, o światło, o pokarm, o warunki rozwoju. Życie rywalizuje ze śmiercią, rozkosz z cierpieniem, miłość z nienawiścią, wiara i nadzieja – z rozpaczą. Ale jest jeszcze coś, co nieoczekiwanie może ingerować w te relacje, wbrew regułom walki po swojemu zmieniać bieg zdarzeń. Nazywają to różnie: przypadek, zrządzenie losu, przeznaczenie, pech, łut szczęścia, Palec Boży. To coś sprawia, że nie jesteśmy pewni dnia, ni godziny. Dlaczego tak jest? Czy tak jest lepiej? Kiedy lepiej? Dla kogo/czego lepiej?
I co (kto) o tym decyduje w której ze swych form nas dopadnie?
W kompleksie leśnym rosło prawie pół miliona drzew. Ale tamtego dnia piorun trafił tylko w drzewo sto cztery tysiące dwudzieste siódme. Właśnie w to, w którym była dziupla z pisklętami dzięcioła – lekarza lasu.
W mieście L. mieszka ponad trzysta tysięcy osób. Ale na raka w dniu N zachorowało tu czterdzieści jeden osób – właśnie tych, a nie innych, wśród nich – ogromnie lubiana przez swoich uczniów nauczycielka, samotnie wychowująca nastoletniego syna. A gdy dzięki wysiłkom lekarzy oraz własnej ogromnej pasji życia kobieta zaczęła skutecznie zwalczać chorobę, jej syn dostał wylewu krwi do mózgu, zapadł w śpiączkę i po kilku tygodniach zmarł. Boże – miłosierdzia!
- był cenionym architektem krajobrazu. W kwietniowy wieczór wracał swoim samochodem od klientki, której zaprojektował i pomagał urządzić ogród przy domu letniskowym na skraju Lasów Parczewskich. Jechał zadowolony, bo ogród zapowiadał się znakomicie, a kolacja przygotowana przez klientkę była przepyszna. Myślał, co w kompozycji nasadzeń można by jeszcze udoskonalić, gdy nagle zderzył się z migrującym przez szosę łosiem. Był mrok. Zwierzę wyszło z lasu wprost pod koła auta. Kierowca nie miał szans, jechał za szybko, zamyślił się… Dlaczego właśnie on? Przecież mógł jeszcze zrobić tak wiele dla piękna krajobrazu i dobra żyjących w nim ludzi. Ten ogród pod lasem okazał się jego ostatnim dziełem. Po śmierci architekta, klientka posadziła przy ganku białą pnącą różę, której wcześniej nie było w projekcie. Przejeżdżam tamtędy czasami. Przy drodze ustawiono znaki ograniczające prędkość pojazdów oraz ostrzegające o migrujących tędy zwierzętach. A róża jest naprawdę piękna…
Są niezmienne, przemożne prawa przyrody oraz zmienne, ciągle nowe prawa ustanawiane i kolejne plany opracowywane przez człowieka. Wraz z rozwojem cywilizacji coraz skuteczniej wykorzystujemy przyrodę dla swych rosnących potrzeb. Ale jest coś, co potrafi zaburzyć zarówno naturalny, jak i ludzki porządek, zmienić tok zdarzeń, wbrew – wydawało by się – tak logicznym fundamentom tego świata. A może właśnie to nieuchwytne, przewrotne coś jest niedokończoną jeszcze erratą praw ewoluującego Wszechświata?
Mogłem napisać ten tekst trochę inaczej, trafniej zadać pytania, lepiej dobrać przykłady, ale jest jak jest. Dopóki żyję, jeszcze mam szansę coś tutaj zmienić.
2022.12.30.
——3
——4
2. SAGA RWĄCEJ SIĘ KĄDZIELI
Była druga połowa XIX w. Rodzice mojej prababki postanowili, że gdy tylko skończy lat osiemnaście, wydadzą ją za mąż za technologa produkcji z cukrowni w Opolu Lubelskim, nie zważając, że ona była już nieprzytomnie zakochana w młodym podoficerze wojsk carskich. Gdy krewki wojak dowiedział się o tej decyzji, w desperacji porwał ukochaną i oboje konno uciekli na wschód. Jednak już po dwóch dobach pogoń wysłana przez cukrownika dopadła ich świtem w żydowskim zajeździe. Wojskowego wydano policji, a pannę młodą – za zwycięskiego technologa. Urodziła mu czworo dzieci (w tym moją późniejszą babcię), ale to tamte dwie doby uważała za najszczęśliwsze chwile w swoim życiu.
W 1924 r., mając 19 lat, moja przyszła babcia wyszła za mąż za podoficera Wojska Polskiego i z Opola Lubelskiego wyjechała z nim na Wołyń. Zamieszkali we Włodzimierzu, w drewnianym domu z ogrodem, gdzie żyli szczęśliwie aż do września 1939 r., gdy mój dziadek został powołany na front niemiecki. Wkrótce trafił do niewoli i gnił w więzieniu na zamku w Lublinie. Moja mama miała wtedy 15 lat, a jej brat – 13. W lutym 1940 r., o godzinie drugiej w nocy do drzwi domu mojej babci we Włodzimierzu załomotali żołnierze Armii Czerwonej. W dwie godziny wynocha stąd! – wrzeszczał ich dowódca. O czwartej rano podpalimy całą ulicę. Idźcie na dworzec. Tam będzie czekał pociąg. Można zabrać ze sobą tylko tyle, ile się zmieści w dwie ręce. Na dworze było wtedy minus 27 stopni, a śnieg sięgał kolan. Całe szczęście, że babcia wśród kilku naprędce chwytanych przedmiotów wzięła ze sobą pierzynę, bo w bydlęcym wagonie mogła się nią wraz z dziećmi otulić i uchronić przed zamarznięciem. Przedziwnym zrządzeniem losu udało im się dotrzeć do Lublina – miasta uwięzienia męża i ojca. Gdy wypuszczono go z katowni, znów poszedł walczyć o wolną Polskę, ale był w tak słabym stanie, że wkrótce – z dala od domu – umarł. Pocztą przyszło zawiadomienie, że pochowano go w Olsztynie. Babcia została wdową w wieku 40 lat.
Mamę moją pamiętam jako kobietę czułą, cichą i pokorną, całkowicie poddaną mężowi. Była pracownikiem biurowym w Towarzystwie Przyjaciół Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Bardzo dbała o to, abym się dobrze uczył. Marzyła, żebym został naukowcem. A ja – ponieważ pięknie rysowałem – chciałem iść na Akademię Sztuk Pięknych. Ale to mamy pragnienie się spełniło. I bardzo dobrze. Z artystycznego rysowania pewnie bym nie wyżył… Babcia mieszkała z nami. Niestrudzenie sprzątała, gotowała, prała. Czasem – gdy wszystko było już wypucowane – widziałem, jak siedząc przy oknie patrzyła w dal i płakała. Chyba za Wołyniem… Moja siostra zaraz po studiach wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Tam założyła rodzinę i mieszka na stałe. Mama zmarła w wieku 67 lat. Przez ostatnie dwa lata w strasznych cierpieniach, stopniowo zjadana przez raka.
Swoją żonę poznałem na studiach, grając na gitarze i śpiewając całymi nocami pod akademikami UMCS. Piękna Szarooka pochodziła z Hajnówki, gdzie jej babcia i mama przyjechały w 1945 r. z Szereszewa na tzw. Przedpolesiu Zachodnim. Gdy wytyczano nowe granice Polski, jej babcia wiedziona kobiecym instynktem, dosłownie w ostatniej chwili zdecydowała, by zostawić swój dom oraz ziemię i przejechać na drugą stronę Puszczy Białowieskiej, zdając się tylko na los szczęścia. Gdyby nie to, jej rodzina żyłaby teraz na Białorusi, a ja nie pojął bym jej przyszłej wnuczki za żonę.
Moja córka nie wyszła za mąż. Realizuje szczytną, choć często bolesną dla niej misję – jest nauczycielką dzieci niepełnosprawnych umysłowo.
Tak szatę naszego życia tkają wciąż trzy nici: szczęście, tragedia i miłość. A z nich najmocniejsza jest miłość.
Lublin, 2020.01.04.
——5
——6
——7
——8
3. KARTY LOSU
B. urodziła się w połowie XX w., w małym podlaskim miasteczku, w bieda-osiedlu pracowników tartaku i zakładów przeróbki drewna. W latach 30. robotnicy własnym sumptem pobudowali tu proste, drewniane domki i wykopali studnie. Nie było to trudne, bo wody gruntowe zalegały płytko – ledwie trzy metry pod ziemią, a przykrywała je gleba lekka, piaszczysta. Obok studni było zwykle kilka grządek na najpotrzebniejsze warzywa oraz parę drzewek owocowych i krzewów bzu. W prawie każdym gospodarstwie był też chlewik dla świnki. Ci którzy dostali większe działki, hodowali jeszcze króliki i kury. W chlewiku była latryna, a obok stała zwykle drewutnia, bo w piecach nie palono drogim węglem, ale drewnem, którego dzięki pobliskiej Puszczy Białowieskiej każdy miał pod dostatkiem. Osadę nazwali „Naszym Kątem”. W 1945 r. przybyła do „Kąta” grupa polskich przesiedleńców z terenów obecnej Białorusi. Wśród nich była także przyszła matka B. Ciasno i hałaśliwie tu było: dzieci biegały od chaty do chaty, świnki kwiczały, gdakały kury, szczekały psy. Raz na miesiąc w Kącie odbywało się świniobicie, z którego na każdą z rodzin przypadała określona porcja mięsa, słoniny, kaszanki. A za miesiąc inna rodzina stawała się ośrodkiem aprowizacji. Gdy było ciepło i pogodnie, obiad jedzono na dworze, pod drzewem, przy studni. Bywało, że kto pierwszy zawołał swoich na posiłek, do tego zaraz zbiegały się dzieci z całego Kąta. Razem z koleżankami B. wplatała we włosy kwiaty nasturcji i robiła korale z owoców jarzębiny. Latem wraz z całą rozbrykaną gromadką biegała kąpać się w pobliskiej rzeczce, pełnej raków i ryb. Rzeczce, która teraz ledwie sączy resztki brudnozielonej, zawiesistej cieczy. B. odgrywała ważną rolę w tej gromadce, bo jej ciocia była szeptuchą. Szeptucha, to bardzo tajemnicza postać, która szeptanymi pod narzutą zaklęciami potrafiła sprawić, że dzieciom znikały liszaje, kurczyły się kurzajki, szybciej goiły się zaognione rany.
Gdy B. ukończyła liceum i studium nauczycielskie, w wieku 21 lat dostała skierowanie do pracy jako nauczycielka w szkole podstawowej w małej wiosce położonej w głębi Puszczy Białowieskiej, tuż przy granicy z Białorusią. W parterowym budynku szkoły, obok czterech izb lekcyjnych, było służbowe mieszkanie dyrektora i jego rodziny. Przy szkole było małe, trawiaste boisko, a po jego drugiej stronie stała oficyna, z pomieszczeniami gospodarczymi oraz z dwoma dwupokojowymi mieszkaniami służbowymi: dla woźnej z rodziną oraz dla trzech dziewcząt – nauczycielek. Jej przypadł mniejszy pokój, z którego przez szpary w ścianie widać było przyległy kurnik. Poza kurami towarzyszyły jej liczne myszy, które wieczorami radośnie biegały pod ścianami, a nocą dobierały się do jej jedzenia. Nie miała pułapek, nie miała też serca, by je zabijać. Ustawiała więc na mysich ścieżkach swoje kalosze i gdy któraś z nich weszła do środka, szybko potrząsała tym „ukryciem” i lekko ogłuszoną delikwentkę wynosiła na zewnątrz. Starczało to na kilka godzin. W sam raz, by zjeść posiłek, a zapasy pochować do słoików i blaszanych puszek. Nauczała w tej szkole przez dwa lata. Ale gdy chciano ją koniecznie wydać za mąż za aplikanta na stanowisko nowego dyrektora szkoły, zrezygnowała z pracy i złożyła podanie o przyjęcie na studia wyższe w odległym o 240 km Lublinie, na kierunku wychowanie plastyczne. Zadała egzaminy i dostała się.
Otoczył ją inny świat: miasto dwudziestokrotnie większe od jej rodzinnego i tysiąckrotnie od wsi w której była nauczycielką, silny ośrodek naukowy, nowo otwarte na uczelni kierunki związane z edukacją kulturową (obok wychowania plastycznego, także wychowanie muzyczne), młodzież o aspiracjach artystycznych, która wkrótce stworzyła barwne środowisko lubelskiej bohemy…
Poznaliśmy się w trakcie wielkiego nocnego studenckiego śpiewania na miasteczku akademickim. Od 45 lat jest moją żoną.
Jej rodzinny dom, po generalnym remoncie, jest teraz naszym domem letniskowym.
Lublin, 2020.04.14.
——9
——10
4. TAKA KRAINA
Kraina mego dzieciństwa
jest z piasku, sosen i łanów żyta
z radości skowronka
i powagi Wojtka – bociana
z tajemnicy rzeki
pełnej wirów, raków i ryb
z zapachu grzybów i tataraku
z barw kwitnących kaczeńców
floksów oraz malw
z zatroskanych oczu matki
i surowych praw ojca
ze smaku
babcinych ciast wielkanocnych
z lukrem i rodzynkami
Teraz
gdy trawi mnie gorączka
niespełnionego sukcesu
dusi smog
huczącego miasta
gdy oczy mam
zalane reklamami
sięgam po lek tej krainy
schowałem go głęboko
na półce regału
w zielonym flakoniku
na szczęście
zostało jeszcze
kilka kropli
2018.03.22
——11
——12
5. ROZTERKI MATEUSZA
Mateusz zaczął zastanawiać się nad organizacją tego świata i swoją w nim rolą, gdy miał pięć lat. Zaczęło się od łóżka. Któregoś wieczora mama powiedziała do niego: jesteś już coraz większy, coraz bardziej samodzielny, dlatego kupiliśmy ci z tatusiem twoje własne łóżeczko. Od dziś już nie będziesz spał razem ze mną, ale w swoim łóżku. Mamo, czy byłem niegrzeczny? – zapytał ze strachem. Ależ nie, jesteś bardzo grzeczny, tylko pora, abyś miał coraz więcej własnej przestrzeni życiowej. Czy to znaczy, że już przestałaś mnie kochać? – łzy popłynęły mu po policzkach. Skądże – kochamy cię oboje z tatą bardzo mocno. To, że pozwalamy ci na coraz więcej samodzielności świadczy, że ci ufamy i chcemy dla ciebie jak najlepiej. Twój starszy brat przecież już od kilku lat śpi osobno. Ale on jest duży, a ja jeszcze malutki. No nie płacz – popatrz, jaką masz teraz mięciutką pościel… Jak urośniesz, będziesz miał żonę i wtedy już z nią będziesz spał. Mamo, a czy wtedy razem z żoną będziemy mogli spać przy tobie? Nie, bo wtedy ja będę już stara, a starzy ludzie śpią samotnie i często chorują. To ja nie chcę być stary. Och Mati, przed tobą jaszcze długie życie. Kolorowych snów!
Czasem, gdy rodzice musieli dłużej pracować, Mateusza odbierała z przedszkola babcia. Mati bardzo lubił być u babci w domu – tu zawsze mógł porozmawiać o swojej wyobraźni, posłuchać ciekawych historii, zjeść ulubionego „słodyczka”. Ale tego dnia wracał z przedszkola jakiś smutny, milczący. Dopiero w domu zapytał: babciu, czy ty już jesteś stara? Hmmm… już chyba zaczynam, ale taka bardzo stara to będę się dopiero robiła. A co będzie potem? Potem pewnie pójdę do nieba. A dziadek? On też, a potem także twoja mama i tata. I zostawicie mnie samego? Nie, będziemy ci pomagali z nieba, opiekowali się tobą duchowo. A czy będę mógł chociaż do was zadzwonić? – spytał z ostatnią nutką nadziei. Nie będziesz nas widział ani słyszał, ale będziesz nas czuł. Ale przecież taki samotny nie dam sobie rady na ziemi! Będziesz miał żonę i swoje dzieci i będziecie żyli już w innych czasach, do których my byśmy nie pasowali. W nowych czasach tym bardziej nie dam sobie rady! Co mam zrobić, żebyście ze mną zostali? Przecież jestem grzeczny… Wybiegł do drugiego pokoju, położył się na łóżku, przykrył głowę poduszką i rączkami. Nie płakał. Rozpaczał w ciszy. Po jakichś dwudziestu minutach wrócił i z poważną miną oznajmił: Jak trochę urosnę, opracuję taką grę komputerową, w której świat będzie lepiej zorganizowany niż teraz i was do niej zaproszę. Tylko muszę się jeszcze dużo nauczyć, bo na razie znam tylko kilka literek kodu… To wspaniały plan, kochanie. Niektóre marzenia się spełniają. Tylko trzeba bardzo chcieć, mieć sporo wiedzy i wiele szczęścia. Tobie może się to uda. Ty jesteś naszą nadzieją.
Dziadek, a dlaczego ty ciągle tyle pracujesz? – zapytał mnie dzisiaj Mati; – przecież jesteś już na emeryturze i mógłbyś nic nie robić! Pracuję, bo chcę się czuć potrzebny, doceniany przez innych ludzi. Człowiek, który czuje się niepotrzebny, jest nieszczęśliwy. Czy to znaczy, że jeśli ja jeszcze nie pracuję, to jestem niepotrzebny? Jesteś bardzo potrzebny całej naszej rodzinie, żebyśmy cię mogli kochać. Miłość to najwspanialszy dar. Ktoś, kto nie kocha nikogo, traci sens istnienia. Na to Mati po dłuższej chwili milczenia: to ja teraz wiem, że też mam sens życia, bo was bardzo kocham. A wieczorem szeptem do ucha mamy: Jak to dobrze, że Pan Bóg mnie stworzył!
Lublin, 2020.01.15.
——13
——14
6. ZNAKI CZASU
Pożegnaliśmy wiek XX z ulgą. Wiek naznaczony szokiem Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej, pandemią grypy hiszpanki, koszmarem dwóch wojen światowych i paru regionalnych, traumą kilku krwawych totalitaryzmów. Ale też wiek, który w kilku swoich końcowych dekadach napawał nadzieją lepszej przyszłości: rozwój nowych technologii – od postępu w nauce, rolnictwie i medycynie, przez eksplozję motoryzacji, po techniki komputerowe i loty kosmiczne; a jednocześnie wspaniały pontyfikat Jana Pawła II nawołującego do odnowy duchowej i budowy cywilizacji miłości, upadek socjalizmu, rozkwit idei solidarności międzyludzkiej i międzynarodowej.
Witaliśmy wiek XXI z radością i zadufaniem w nas samych oraz w rosnące możliwości cywilizacji technicznej. Idee solidarności szybko wyparły hasła liberalizmu, typu: niech żyje wolność i swoboda, róbta co chceta, brawo ja, zwycięzcy biorą wszystko, itp. I dla liberalnych zwycięzców zaczynało być tak pięknie… Ale nad uchachane społeczeństwa zaczęły nadciągać chmury: wielkoobszarowe pożary, dotkliwe susze, wichury, powodzie (o zagrożeniach związanych z ocieplaniem się klimatu mówiono już sporo wcześniej, ale uznawano to za sianie defetyzmu przez ekologów); trujący smog w miastach; ogromne zanieczyszczenie środowiska (w tym mórz) plastikowymi odpadami; wojny na Bliskim Wschodzie i w Afryce pociągające za sobą nędzę społeczną; inwazja setek tysięcy migrantów ekonomicznych na Europę; narastające prześladowania chrześcijan (nie tylko w krajach muzułmańskich); coraz liczniejsze aborcje i eutanazje; nachalna promocja homoseksualizmu; bezczeszczenie najświętszych symboli religijnych na marszach pod tęczowymi flagami. Boże wyrozumiały i tak cierpliwy…
Koniec drugiej dekady XXI w. naznaczyła seria symptomatycznych wydarzeń: latem 2018 r. piorun uderzył w kopułę bazyliki św. Pawła w Watykanie, a w kwietniu 2019 – pożar zniszczył znaczną część katedry Notre Dame w Paryżu. Potem nastąpiły jeszcze trzęsienia ziemi we Włoszech, Turcji i Chorwacji, dotkliwe powodzie we Francji i Wielkiej Brytanii. Wiele osób odczytało to jako znaki zapowiadające dużo poważniejsze kłopoty. I rzeczywiście: w 2020 r. pandemia koronawirusa COVID-19 w ciągu trzech miesięcy sparaliżowała niemal cały świat. Szok: wyzwolona gdzieś w Chinach bezrozumna, submikroskopowa grudka białka, z ukrytą wewnątrz nitką kwasu rybonukleinowego, mnożąca się coraz szybciej, trzyma w szachu ludność i gospodarkę sześciu kontynentów. Gdy piszę te słowa, liczba chorych w 210 krajach i terytoriach świata przekroczyła 1,8 miliona, ponad 110 tysięcy ludzi już zmarło, a pandemia wciąż jest w fazie dynamicznego rozwoju¹. Czy i kiedy uratuje nas szczepionka? Ile razy w roku i przez ile lat będziemy musieli się szczepić, żeby znów czuć się bezpiecznie?. Póki co, by przetrwać ten Armagedon, epidemiolodzy zalecają maksymalną izolację socjalną. Zostań w domu – to hasło roku 2020.
Jest Wielkanoc. Siedzę w dobrowolnej domowej kwarantannie i patrzę w idealnie czyste niebo za oknem. Jest daleko i wysoko. I też trwa w napiętym oczekiwaniu. Z nową siłą powracają odwieczne pytania: o relacje między realnym, łapczywym życiem tu, a obiecanym życiem wiecznym Tam; między winą i karą; ludzkim cierpieniem i Bożym miłosierdziem; buntem i pokorą; między wiedzą, wiarą i Tajemnicą.
Lublin, 2020.04.12
________________
¹Do maja 2022 r., ogólna liczba osób zarażonych COVID-19 na świecie przekroczyła pół miliarda. W ciągu pierwszych 3 lat jej trwania, w 192 państwach zmarło 6,3 miliona ludzi. Jednocześnie każdego roku na świecie dokonuje się ponad 56 milionów aborcji. W samej tylko Unii Europejskiej, rokrocznie przeprowadzanych jest ok. 1,2 mln zabiegów usuwania ludzkich płodów – Europejki zabijają co piąte poczęte w nich dziecko. I skala tego zjawiska wciąż wzrasta. Analizując te liczby w kategorii wina i kara, do wyrównania „rachunku krzywd” jest jeszcze daleko…
——15
——16
7. MODLITWA
Który niebo napełniasz błękitem
któremu śpiewają
wszystkie skowronki przestworzy
który urodę świata
podwajasz przez zwierciadła jezior
któremu kwitną fiołki
królewskie lilie i nieśmiertelniki
obudź sumienie w tych
którym wolno
rozpruwać brzuchy saren
tuczników i wołów
wycinać płaczące brzozy
wylewać asfalt
na twarze stokrotek
ześlij rosę pokory
na wrzący z namiętności
wulkan siedmiu miliardów ciał
panujących już nad całym światem
ale nie nad sobą
daj choć cień cienia nadziei
zakratowanym małpom
gęsiom z rozdymanymi
przemocą wątrobami
usuniętym ludzkim zarodkom
przeznaczonym
na hodowle tkankowe
a ślepym na Twoje dzieła
przemyj zaropiałe oczy
Lublin, 1997.12.24.
——17
——18
8. MOJE MIASTO
Czy miasto L. w którym mieszkam od 70 lat, to jest „moje miasto”? A jeśli tak, to czy „moje” jest dlatego, że się tu urodziłem, uczyłem się i pracowałem, a przy byle okazji uciekałem stąd na wieś, w góry, nad jeziora? Dlaczego tu wracam i co mnie tu trzyma? Mieszkanie? Rodzina? Znajomi? Wspomnienia?
W katalogu swoich fotografii, który traktuję jako swoisty foto-kardiogram, wyodrębniłem przedziały czasowe obejmujące kolejne dziesięciolecia półwiecza moich przygód ze światłoczułym obrazowaniem przestrzeni, a w nich – foldery tematyczne. Są w tym zbiorze foldery których nazwy powtarzają się w kilku kolejnych dekadach, są foldery unikatowe – założone tylko raz oraz jeden folder umieszczony poza cezurami czasu: to właśnie „Moje miasto”. Nie adresuję do niego fotografii dokumentalnych, ilustracji do wydawnictw reklamowych, czy pocztówkowych samograjów, ale sceny w których znalazłem okruchy tożsamości miasta L., czułe miejsca jego duszy; obrazy serdeczne nie poprzez związki rodzinne, czy szerzej – międzyludzkie (te chowam w kilku innych folderach), ale poprzez klimaty i tematy które sprawiły, że właśnie w tym miejscu i w tamtym czasie serce zabiło mi cieplej. Odcedzam je pieczołowicie od miałkiej masy osadowej oblepiającej mnie w tym mieście od rana do wieczora, przepuszczając jedynie finezyjną esencję, subiektywny ekstrakt smaku miasta L.
Zebrała się już tego specyfiku spora karafka. Skosztujcie proszę choć trochę…
Lublin, 2020.02.28.
——19
——20
——21
——22
——23
——24
——25
——26
9. OWOCE PAMIĘCI
Podlasie. Słoneczna i ciepła druga połowa września. Siedzę na ganku naszego domu letniskowego i kroję „grafsztynki”. To owoce starej, wysokopiennej odmiany jabłoni. Są żółto-zielone z karminowymi pasmami, soczyste, winne, cudownie aromatyczne. Kroję je jeden dzień, drugi, trzeci… Te obrane i podzielone na ćwiartki, żona posypuje trzcinowym cukrem i ostrożnie pruży w szerokich garnkach, na płycie opalanej drewnem kaflowej kuchni. Pachną na cały dom i ogród. Pozamykane w słoikach starczą aż do następnej jesieni na nadzienie naleśników i szarlotek, na kanapki, zupy i dodatki do mięs. Te nie obrane, a poprzecznie pokrojone w plasterki, rozkładam na rozpiętej nad ogrodowym trawnikiem przewiewnej siatce. Będą suszyły się w słońcu przez kilka kolejnych dni. Są najlepsze na wigilijny kompot, o ile wcześniej z ukrytych w kredensie torebek nie wyjedzą ich mali poszukiwacze skarbów – nasze wnuki.
W okresie międzywojennym, prawie sto lat temu, na działce sąsiadującej z parcelą dziadka mojej żony, pracownik hajnowskiego tartaku wybudował drewniany, czteropokojowy dom z gankiem, a przy nim wykopał studnię. Posadził też kilka drzew owocowych. Najbliżej budynku rosła grusza Jakobówka, której słodkie, ale bardzo nietrwałe owoce można było zbierać co roku w sierpniu, pośrodku parceli – owocująca co dwa lata jabłoń Grafsztynek, a za nią jeszcze dwie jabłonie: Sztetyna zielona zbierana w październiku oraz Starking, której niewielkie bordowe owoce mogły pozostawać na drzewie aż do stycznia, dając niezwykły efekt szczególnie na Boże Narodzenie. Tuż po drugiej wojnie światowej, działkę tą odkupił przesiedlony tu z terenów obecnej Białorusi duchowny kościoła Baptystów. W kilka dekad później właścicielką posesji została prawosławna mniszka. Dom oddzieliła od przyległej uliczki szpalerem bzów, nadający schowanej za nim posesji pewnej tajemniczości. Największy pokój przeznaczyła na salę spotkań modlitewnych, w której przed ikonami i przy świecach przez wiele lat gromadziły się grupy wiernych. Prowadziła księgę – kronikę tych niezwykłych posiedzeń. Gdy wiek i choroby nie pozwalały Jej już na zadbanie o całą posesję, przeniosła się do „kawalerki” w odległym o kilka kilometrów bloku mieszkaniowym. Aby móc się utrzymać (w tym opłacić codzienną niezbędną Jej opiekę pielęgniarską), część działki z sadem wystawiła na sprzedaż, zaś drewniany budynek wraz z najbliższym otoczeniem miała zamiar przekazać po swojej śmierci Cerkwi Prawosławnej. Wtedy już byliśmy wraz z moją żoną właścicielami sąsiedniej działki, a odremontowany Jej rodzinny dom był naszym domem letniskowym. Pojechaliśmy na rozmowę do Mniszki. Ucieszyła i wzruszyła się ogromnie, że jej dziedzictwo zostanie w rękach i sercach sąsiadów, a nie „nie wiadomo kogo”. Jak to dobrze, że nie chcecie wycinać sadu, choć ma już prawie sto lat. Dbajcie o niego. Póki żyją stare drzewa, żyje nasza pamięć. Może kupicie też i dom? – zapytała. Ale nie mieliśmy już więcej pieniędzy. W dwa miesiące później Mniszka zmarła. Ikony trafiły do Cerkwi.
Pod Grafsztynką często stoi teraz przenośny stół i kilka krzeseł. Stąd jest najlepszy widok na naszą działkę. Tu mi najlepiej smakuje kawa, tu najlepiej mi się czyta i myśli – mówi moja żona. Latem to tu zbiegają się nasze wnuki na popołudniową lemoniadę z miętą, albo na kompot z jabłek. Sędziwa Grabsztynka powoli traci już siły. Zamierają jej niektóre boleśnie poskręcane gałęzie. A mimo to w tym roku obrodziła wyjątkowo obficie. Czy za dwa lata znów nas sowicie obdarzy? Tego nie wiem, ale wiem, że jej ostatnich owoców nie oddał bym za wszystkie jabłka hipermarketu
Hajnówka, 2020.09.24.
——27
——28
10. BOJĘ SIĘ
Boję się starości
ona brzydko pachnie
stęka niezdarnie
jęczy z bólu
wyje w samotności
jest samym upokorzeniem
wiecznie przegrywa
zawsze kończy się śmiercią.
Ale do wielu
tuż obok mnie
śmierć przyszła
jeszcze przed starością
w pełni sił
w świetlanej tęczy możliwości
pękła bańka mydlana
więc…
Może starość
jest zaszczytem
gry w szachy z Arcymistrzem
nagrodą za przetrwanie
jeszcze jednej
bolesnej rundy
satysfakcją z istnienia na przekór
medalem za wytrwałość
zgrzytającym kluczem
do…
Tajemnicy?
Lublin, 2020.03.07.
——29
——30
11. KROPLÓWKA
Zdrowieję…
Wreszcie nie spala mnie gorączka
Przespałem pierwszą od stu godzin noc
bez wwiercającego się w mózg
bólu ucha
Odblokowały mi się zatoki
i zaczynam normalnie oddychać
Nie mam spuchniętych oczu
Czuję zapachy
Smakuje mi herbata
Za trzy dni przestanę brać antybiotyk
rozrywający mi wątrobę
Jutro otworzę okno
– tam właśnie zakwitły forsycje i fiołki
Odliczam ożywcze krople czasu:
za tydzień skończę siedemdziesiąt lat
Lublin, 2020.03.30.
——31
——32
12. DLA NAS
To dla nas tamtej wiosny
zakwitły wszystkie kaczeńce Podlasia
a na Ponidziu
pośród rozgrzanych pagórków
prężyły się z rozkoszy
stepowe murawy
Latem buszowaliśmy
po pas w jagodnikach Beskidu
między kadzidła cerkiewnych chorałów
parujących do nieba
Tak
wtedy już wiedziałem
że wkrótce
w ramionach buczyn Roztocza
obsypiemy się obietnicami
złotej jesieni życia
Teraz już koniec listopada
i ból kręgosłupa
żurawie odleciały
za mglisty horyzont
Nad krążkiem fusów
po jeziorku kawy
ze słów i starych fotografii
układam album
na pamiątkę lat szczęśliwych
Lublin, 2019.11.29.
——33
——34
——35
——36
13. TAJEMNIK
W Wielkim Wybuchu Twórczego Pragnienia Bóg uruchomił czas i stworzył Wszechświat. Nadał mu prawa matematyki, fizyki i chemii. Panował nad nimi, choć one Go nie ogarniały. I pozwolił, by Jego dzieło rozprzestrzeniało się w nieskończoność. To było fascynujące.
A gdy powstały galaktyki, w ich wnętrzach upatrzył sobie niektóre planety i tchnął w nie życie. Zapragnął, by wbrew siłom entropii rozwijało się ono i doskonaliło swe rozliczne formy, dlatego obdarował je nowymi prawami. Dla planety Ziemia wybrał prawa biologii, ekologii i ewolucji. I dał tamtejszym formom życiowym jeszcze dar szczególny: wolność wyboru drogi rozwoju. Doprawdy, to było fascynujące.
Jednak przetrwanie, a tym bardziej doskonalenie się form życia na Ziemi napotykało na wiele przeciwności. Kluczem do ekspansji terytorialnej organizmów był ich rozród i zdobywanie nowych siedlisk. Dążenie do doskonałości wiązało się natomiast z mozolnym dobieraniem form coraz lepiej radzących sobie w środowisku, kosztem organizmów słabszych. Wszystkie te efekty jednocześnie, można było skutecznie i pewnie osiągnąć przez konkurencyjne wypieranie i następstwo pokoleń. Dlatego wraz z życiem ustanowiona została śmierć, a wraz z konkurencją – walka i ból. To były nieuniknione atrybuty rozwoju. Ale nawet mimo tak drastycznych środków, ewolucja nie zawsze toczyła się w założonym przez Boga kierunku, a niekiedy popadała w okresy stagnacji i dominacji form skostniałych. Wtedy na Ziemię spadały kataklizmy: uderzenia planetoid, ruchy płyt tektonicznych, niszczycielskie wybuchy wulkanów, zmiany klimatu. To pociągało za sobą wielkie, globalne wymierania, ale po nich życie za każdym razem odradzało się w jeszcze liczniejszych, doskonalszych i bardziej różnorodnych formach. W ten sposób wielkie wymierania przyspieszały i przyspieszają ewolucję. Fascynujące…
W późnej fazie odradzania się życia po piątym wielkim wymieraniu, Bóg wybrał grupę bystrych, zręcznych, progresywnych postaci, które sobie szczególnie upodobał, tchnął w nie swego ducha i przekazał wyjątkowy dar: indywidualną świadomość istnienia (jaźń). To ona formowała odtąd ich postawy i organizowała ich dalsze postępowanie. Z wielozmysłową percepcją środowiska i ekspresją jaźni wiązała się zdolność do intelektualnego poznawania rzeczywistości, to jest rozumienia znaczenia rzeczy i relacji. Intelektualne poznawanie wiązało się z kolei z rozwojem uczuć duchowych, w tym satysfakcji, miłości, tęsknoty, nadziei, afirmacji piękna. Jaźni i coraz wrażliwszym zmysłom towarzyszyło jednak także odczuwane fizycznego i psychicznego cierpienia. To ono stało się środkiem wzmagającym pragnienie życia i rozwoju sił ducha; gorzkim lekarstwem na egoizm i pychę; praźródłem miłosierdzia i solidarności. Tak rodził się człowiek myślący – Homo sapiens. A walka z cierpieniem była jedną z kluczowych misji rozwoju człowieczeństwa. Zaiste, to było fascynujące.
Widząc jak nieporadny jeszcze człowiek błądzi w tajemniczym dla niego świecie, Bóg przekazał mu kolejne wyjątkowe przymioty: dociekliwość, kreatywność i wolną wolę. Dociekliwość oznaczała pasję odkrywania tajemnic rzeczywistości, w tym poszukiwania odpowiedzi na drążące jaźń pytania: Jak powstał i jak zorganizowany jest otaczający mnie świat? Kto, lub co decyduje o tym, co tu się dzieje: kochający Stwórca, bezwzględne Przeznaczenie, czy ślepy przypadek? Jeśli Stwórca, to czy i jak mogę się z Nim skontaktować? Jeśli Przeznaczenie lub przypadek, to na ile mogę mieć wpływ na bieg zdarzeń?
——37
——38
Z kolei kreatywność polegała na zdobywaniu umiejętności coraz lepszej adaptacji otoczenia i coraz lepszej organizacji życia plemion ludzkich. Wolna wola natomiast oznaczała wolność wyboru w podejmowaniu takich, lub innych decyzji przez człowieka, ale jednocześnie świadomość odpowiedzialności za skutki określonego postępowania. Dlatego wraz z ewolucją człowieka, jaźń stawała się ośrodkiem rozwoju jego duchowości: od wrodzonych intuicji, przez refleksje moralne, po systemy religijno-filozoficzne. A ponieważ jaźń była tchnieniem Boga – źródła wszelkiego dobra, zaś refleksja moralna – Jego w tej jaźni odbiciem – Bóg uznał, że człowiek poprzez serię dokonywanych wyborów i refleksji, ukierunkuje odtąd rozwój swojej osobowości ku dobru i będzie harmonijnie kształtował środowisko swego życia oraz relacje z innymi ludźmi. Będzie kreatorem kultury. I rzekł Bóg do plemion ludzkich: Współpracujcie i czyńcie sobie Ziemię poddaną. Zaprawdę, było to ryzykowne, ale świadczyło o miłości Boga oraz o Jego wielkim zaufaniu do ludzi. I jakże do dziś jest fascynujące!
Ale Bóg wciąż pozostawał dla ludzi Tajemnicą: nie mogli Go zobaczyć, usłyszeć, dotknąć. Mogli jedynie wierzyć, przeczuwać i snuć przypuszczenia. Dawał się ludziom poznać tylko pośrednio: przez świadectwo dzieł stworzenia, przez ich piękno i dobro, ale także przez potęgę groźnych sił przyrody. Jednak dociekliwość człowieka sprawiała, że zadawał on sobie także pytania: tyle już potrafię, tyle mogę, więc może to ja jestem teraz władcą tego świata? co będzie, jeśli oprę się naturalnym intuicjom, refleksjom moralnym oraz dotychczasowemu życiowemu doświadczeniu i wybiorę rozwiązania im przeciwne? może dzięki temu poznam nowe, zakazane moralnie tajemnice i otworzę sobie nowe możliwości? I im był silniejszy, tym częściej testował takie wybory. I widział, że bywały one skuteczne, a dla niektórych jednostek wręcz satysfakcjonujące, mimo że dla wielu innych wiązały się z zadawaniem cierpienia i bólu, a nawet śmierci. Zwłaszcza, gdy zamiast miłości, przyjaźni i współpracy wybierał egoizm, oszustwo i przemoc. Tak moralna przewrotność wyborów dokonywanych przez człowieka doprowadziła do powstania zła. A zło stosowane uporczywie i z premedytacją, odmieniało osobowość przesiąkniętych nim ludzi. Było agresywne, ostentacyjne i hałaśliwe. Rozpleniało się coraz szerzej poprzez krwawe obrzędy, wymyślne tortury, wojny, totalitarne reżimy, zabójcze ideologie i propagujące je systemy prawne. Aż ci – wciąż jeszcze ukierunkowani na dobro – pobici, zgnębieni i przerażeni pytali: czy i gdzie jest nasz dobry Bóg? Dlaczego milczy? Dlaczego nas nie broni? I doszukiwali się oznak gniewu Boga w klęskach żywiołowych, epidemiach i innych plagach nieszczęść, ale czy rzeczywiście pochodziły one od Boga – zawsze pozostawało dla nich fascynującą Tajemnicą.
A Bóg był przede wszystkim cichy i cierpliwy, nastawiony nie na zawłaszczanie, lecz na dzielenie się; nie na przemoc, a na ofiarną pomoc; nie na destrukcję, ale na ewolucyjne doskonalenie natury i kultury. Bo w Bogu jest moc i miłość, ale również cierpienie. A z nich największa jest miłość. Dlatego w wybranych momentach Bóg upominał i przypominał, jak człowiek powinien postępować: najpierw słowami natchnionych proroków, potem – jedyny raz – przez osobiste wcielenie (Chrystusa), następnie w formie duchowych objawień wielu wierzącym w Niego i niewierzącym, wreszcie poprzez życie i dzieła osób świętych. Każdemu człowiekowi dawał szansę opamiętania i zmiany drogi, aż do ostatniej chwili jego życia. Dopiero w momencie śmierci – ważył sumę jego życiowych wyborów między dobrem a złem i decydował, osądzał. I od tego wyroku odwołania już nie było.
——39
——40
Ponieważ Bóg tchnął swego Ducha w ciało każdego człowieka jedynie na czas ludzkiego życia, po śmierci doczesne szczątki ciała wracają do materialnych zasobów przyrody, a dusza (jaźń z dorobkiem refleksji moralnych) – do Boga: albo bezpośrednio, albo poprzez czyściec. A bramę Nieba otwierają cztery, połączone wspólnym kręgiem, klucze: wiara, miłość, cierpienie i pokora. Bo Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. Jeśli jednak dusza danej osoby okaże się do cna zdeprawowana, już nigdy nie może powrócić do wspólnoty z Bogiem – swoim Stwórcą, a świadomość tego stanu jest dla niej wieczną męczarnią – piekłem. Ale póki człowiek żyje, pośmiertne losy jego duszy pozostają tajemnicą. Gdyby był ich pewny, jego życie nie byłoby tak fascynujące.
W ciągu około 10 000 pokoleń (wg wyników datowań szczątków człowieka z Irhoud w Maroku – nawet 15 000), Homo sapiens rozwinął potężną cywilizację, przy czym skala przekształceń środowiska jakiej dokonał w okresie ostatnich stu pokoleń była większa, niż ta przeprowadzona przez wszystkie pokolenia poprzednie, a spośród owych stu – zaledwie dziesięć ostatnich zmieniło środowisko całej planety silniej, niż pozostałe dziewięćdziesiąt. Doprowadził do szóstego wielkiego wymierania gatunków dzikich, a życie znacznej części pozostałych podporządkował swoim potrzebom. Zmusił wody i gleby do produkcji zdatnej do spożycia biomasy, z intensywnością wielokrotnie większą niż naturalna. Oplótł lądy siecią komunikacyjną, a w jej węzłach rozwinął tysiące żarłocznych, pulsujących metropolii, pochłaniających materię i energię czerpaną z gromadzonych przez tysiąclecia zasobów przyrody, za to wydalających do środowiska masy odpadów i chmury spalin.
Dopóki intensywność przemieszczania się ludzi na znaczne odległości była ograniczona, rozwój społeczeństw w różnych częściach świata prowadził do wykształcenia się różnych kultur i ustrojów życia zbiorowego. Tak powstały m.in. cywilizacje: łacińska („zachodnia”), żydowska, rosyjska, islamska, hinduistyczna, buddyjska, dalekowschodnia i szereg innych, a istotnym wyróżnikiem każdej z nich była wiara w Boga, lub bóstwa, wspomagające człowieka w jego ziemskich zmaganiach. I każda przeżywała etapy krystalizacji, rozkwitu, walk wewnętrznych i zewnętrznych, kryzysów, transformacji. Były też takie, które upadły. W sztafecie pokoleń, rozwój systemów transportu generował coraz większy przepływ ludzi, materiałów i informacji między różnymi kulturami, ich wzajemne inspirowanie się, ale i konkurowanie. Dziełem dwóch ostatnich pokoleń stał się proces globalizacji – wzmożonego mieszania się i ujednolicania kultur, w oparciu o przyjmowanie najbardziej efektywnych systemów organizacji, zarządzania i produkcji. Wiodącą rolę w tym zakresie odegrał rozwój Internetu.
Gdy realny świat przestał już człowiekowi wystarczać, stworzył on rzeczywistość wirtualną, żyjącą w sieci internetowej oraz rozpoczął tworzenie sztucznej inteligencji. Wtedy uznał (choć w pewnym zakresie głosił to już dużo wcześniej), że Bóg nie jest mu już potrzebny, że Boga nie ma, że człowiek sam jest przemożnym kreatorem zasobów, walorów i praw tego świata, zdolnym do zaspokajania wszelkich potrzeb materialnych i duchowych ludzi. Internetowi potentaci przekonywali, że w stworzonej przez nich cywilizacji zapanuje teraz wolność bez odpowiedzialności, przyjemność bez zobowiązań, życie łatwe i beztroskie, gdzie każdy ma prawo do „brawo ja”. Jeszcze tylko do pokonania zostały dwie bariery: czas i śmierć, ale wkrótce i one będą człowiekowi poddane. Byleby tylko ludzie słuchali rządzących nimi gigantów medialnych i nie przeszkadzali im coraz bardziej się bogacić. I naprawdę wielu uwierzyło w tę utopię, bo początkowo wydawała się ona fascynująca.
——41
——42
Ale człowiek pokolenia 10000 wciąż czuł się niezaspokojony. Bez miłości i ofiarności, bez poszanowania prawdy i afirmacji piękna, w atmosferze cynicznej konkurencji, egoizmu i narcyzmu, nawet seryjne zadowolenie nie sprawiało, by swoje życie uznawał za szczęśliwe. Wciąż nie dawało mu spokoju przeczucie istnienia ukierunkowanego na dobro transcendentnego Bytu, od którego stale zależy, jak i tajemnica ostatecznego Celu, do którego został powołany i uparcie dąży.
***
Aż nastąpił dzień wielkiego wybuchu na Słońcu oraz potężnej burzy magnetycznej, którą on wywołał. Elektroniczna sfera ziemskiej cywilizacji pękła jak bańka mydlana. Przestał działać Internet, e-bankowość, GPS, cyfrowe systemy zarządzania administracją i armiami świata, zamilkły telefony komórkowe. Ostatni stali się pierwszymi, a pierwsi – ostatnimi. Oto z Nieba na Ziemię spłynął ład nowy i spełniły się przepowiednie proroków.
Lublin, 2021.02.18
——43
——44
15.SPÓŹNIONE SZEPTY ERRATA
Milczeliście uparcie Bez wahania przyszliście do mnie
mimo że tak bo rozpaczliwie wzywałem pomocy…
Niespodzianie rok temu
owo przewrotne Coś
o którego działaniu już kiedyś pisałem
znokautowało mnie chorobą Parkinsona:
Ja – wytrawny wędrowiec
który przeszedł
wszystkie polskie pasma górskie
rumuński Fogaras
bułgarski Pirin
gruziński Kaukaz
i dziesiątki innych krain,
teraz ledwo człapię
kaczym truchtem
do najbliższego sklepu…
ja – niegdyś turystyczny bard
nie mogę śpiewać i grać
bo nie trafiam w tonację…
ja – były wykładowca akademicki
zacinam się mówiąc i rwę wątki
bo mam przerwy w dostawie
impulsów nerwowych z mózgu
itd. – upokorzeń jest dużo więcej…
Dziś śniło mi się
w kolorze i stereo
że uderzył mnie zawał
i po trzech dniach
umarłem
a Wasze szepty:
wieczszny odpoczszynek …
były dla mnie nie tylko
jak słodki
ptysiowy groszek o ścianę…
A jednak Kocham Was
dziękuję za wszystko
wybaczam
i proszę o wybaczenie
Lublin, nocą 2024.09.17/18
——45
——46