Chmielewski Tadeusz Jan – TAJEMNIK
Tadeusz J. Chmielewski
W KRAINIE HARMONII OBRAZU I SŁOWA
Zeszyty fotograficzno-literackie
Zeszyt 1
Lublin, 2020
———1
Tadeusz J. Chmielewski
ZAKLINACZ CZASU
———2
———3
1. ZAKLINACZ CZASU
Czas płynie nieustannie, od przeszłości w przyszłość. Obiektywnie nie da się go zatrzymać, ani cofnąć. Odmierzają go nieubłagane zegary wieczności. Ale w naszym emocjonalnym przeżywaniu świata, upływ czasu nie jest jednostajny, prosty: od – do. Czas może płynąć wartkim nurtem, szaleńczo rwać, spadać w przepaść, albo leniwie meandrować, tworzyć zaskakujące pętle, rozlewiska, zastoiska, oparzeliska, odcinać starorzecza tajemnic. Poprzez nasze doświadczenia, wspomnienia, refleksje, czytanie kiedyś przez kogoś napisanych tekstów, oglądanie obrazów z minionych lat, możemy wracać do tego, co było, przeżywać coś jeszcze raz. Więcej – możemy wydobywać z czasu esencje określonych chwil, ulotną aurę miejsc i duchowość osób.
Zaklinać – to rzucać zaklęcie, czarować, oszałamiać; ale także usilnie prosić Los, lub kogoś; pragnąć osiągnięcia określonego stanu – w miejscu i czasie, gdzie nas już, albo jeszcze nie ma.
Tak, jestem zaklinaczem czasu. Z okruchami wiedzy w głowie, aparatem fotograficznym w ręku i literackim notatnikiem w kieszeni przemierzam przestrzeń. Śledzę cienie, dotknięcia i pieczęcie, które upływający czas pozostawia w pejzażu i w ludziach. W swoich fotografiach i tekstach subiektywnie odtwarzam to, co czas zapisuje w krajobrazie i we mnie.
Zapraszam do wnętrza zaklętego czasu.
2017.09.22
———4
———5
———6
———7
2.KORZENIE I NADZIEJE
Moje korzenie zostały hen
– na zaoranych stepach Wołynia
– na osuszonych bagnach Polesia
– na skrawkach przetrzebionych puszcz
Podlasia, Mazowsza i krain ościennych
W świątyni serca
już nie dzwonią majowe konwalie
i przekwitł pachnący groszek
ale u węgła
po burzach i skwarze
trzymają się jeszcze
mocne lecznicze zioła
dziurawiec i piołun
Zasadzony matczyną ręką dąb
teraz nad Jej grobem
coraz szerzej rozpościera konary
coraz więcej otwiera
dziupli wypróchniałych
gdzie miękka sowa
chroni się
przed strzelaniną
z gier komputerowych
A co tam – Panie – na niebie nadziei?
reklamy – Panie
drony monitorujące
i linie wysokiego napięcia
20.10.2017
———8
———9
3. INSPIRACJA
Życie jest inspiracją na uwięzi
materii i czasu
Inspiruje mnie pragnienie:
ono jest pra-źródłem
i koralowym morzem
jednak ich istota
drży przed skażeniem
Inspiruje mnie bezkresna przestrzeń
sza – o niej potem
Inspiruje mnie dzika natura
ale ona płacze – boi się człowieka
Inspiruje mnie myśl
która obawia się bezwładu
Inspiruje mnie sacrum wielkiej kultury
niestety – sacrum ginie od profanum
Inspiruje mnie harmonia form i barw
lecz harmonia ulega chaosowi
Inspiruje mnie łagodne światło świtu
ale ono znika wobec błyskotliwości
Inspiruje mnie delikatna niepewność
bo delikatność tak się boi przemocy
———10
Inspiruje mnie miłość
I z nich największa jest miłość –
najpiękniejszy owoc inspiracji
Ale najbardziej
inspiruje mnie czas
bo nawet materia i miłość
są w jego zaprzęgu
A gdy zabraknie uwięzi
sublimat inspiracji
ulatuje do bezkresnej przestrzeni
2017.12.25
———11
———12
———13
4. DUCH MIEJSCA
Zdarza się – choć moim zdaniem już coraz rzadziej – że gdy wchodzimy do jakiegoś zakątka przyrodniczego, ogrodu, lub zespołu urbanistycznego, odnosimy wrażenie, że jest to miejsce niezwykłe, napełnione swoistą duchowością, wynikającą ze wspaniałości dzieł Stwórcy, geniuszu projektanta, dziedzictwa historii. To są magiczne spotkania z genius loci – duchem miejsca. Ale duch miejsca jest płochliwy, kapryśny i wymagający. Pojawia się, lub dotyka nas tylko w sytuacji wyjątkowego nastrojenia wszystkich zmysłów, w określonej kompozycji świateł i cieni, barw i dźwięków. Szczególnie lubi świt i zmierzch oraz mgłę i ciszę lub delikatny szmer. A znika z byle powodu. Jego poszukiwanie jest głównym celem moich krajobrazowych perygrynacji, a jego sfotografowanie – najwyższą nagrodą.
Wydawało mi się, że gdzie jak gdzie, ale najszybciej odnajdę takie właśnie klimaty w Kazimierzu Dolnym – miasteczku wysławianym przez malarzy, fotografów, filmowców i literatów, jako miejsce unikatowej harmonii natury i kultury. Ale nic z tego. Duch miejsca perły renesansu oprawionej w malownicze wapienne skały i piaszczyste łachy Małopolskiego Przełomu Wisły, wygnany stąd został przez tysiące samochodów, tłumy rozleniwionych turystów z lodami i torbami pełnymi zakupów, krzykliwej reklamy piwa i totalnej szczęśliwości. Tak tu jest przez całe lato i wszystkie weekendy w roku. Los jednak zdarzył, że przyjechałem w ważnych sprawach służbowych do Kazimierza Dolnego we czwartek, w lutowy, słoneczny, ale mroźny (-270 C) poranek. Na Rynku poza mną nie było nikogo. Nie było też śniegu. W krystalicznej ciszy, cień attyki renesansowej kamieniczki ułożył się na bruku Rynku w kształt … królewskiej korony. Niebieskawe i żółte refleksy słońca skrzyły się na mrozie. Drżącymi z zimna rękami powolutku uniosłem ku nim aparat fotograficzny…
Gdy z Edwardem Hartwigiem rozmawiałem o tajnikach Jego wspaniałych fotografii lubelskiego Starego Miasta z lat 30. XX w., mówił, że często całymi tygodniami szukał i notował sobie takie pory roku i dnia, warunki pogodowe, układy świateł i cieni oraz miejsca postaci, które dawały najciekawsze efekty kompozycyjne. Potem wielokrotnie tam wracał z aparatem (a czasem też z umówionymi osobami), by na fotografiach uzyskać zamierzony efekt estetyczny. Jednym z zaułków, które i Jego i mnie szczególnie fascynowały, była uliczka Ku Farze. Wiele lat po tej naszej rozmowie, szedłem w późne sierpniowe popołudnie ulicą Grodzką. Mijając bramę prowadzącą do uliczki Ku Farze zobaczyłem błysk promieni zachodzącego słońca w starej latarni i cudowne odblaski na sklepieniu tej bramy. Niestety – nie miałem wtedy aparatu… Spojrzałem na zegarek. Następnego dnia byłem tu pół godziny wcześniej i czekałem na powtórzenie się zjawiska. Zachód był, odblaski na sklepieniu były, ale lampa się nie rozświetlała. Nic dwa razy się nie zdarza – pomyślałem. Czas wracać. I wtedy – w ostatnich promieniach słońca – lampa rozbłysła. I duch tego miejsca ukazał mi się na całe 15 sekund.
2018.01.12
———14
———15
5. LETNIA BURZA
Pod stopami piach zachrzęścił żarem
woń jałowca zadrgała w powietrzu
z głębi cienia bór wypuścił parę
zbiły z tropu nagłe strugi deszczu
Już po wszystkim… lusterka na piasku
migocą chwilę dłużej niż ulewa trwała
Już po wszystkim ? – w nowym widzę blasku
drżenie Twego wilgotnego ciała
07.1989 / 07.2018
———16
———17
6. WYOBRAŹ SOBIE
W 2006 r. ogłoszony został ogólnopolski konkurs fotograficzny pod tytułem „Wyobraź sobie…”. Zaintrygowany tak sformułowanym tematem, zacząłem poszukiwać sposobu jego prezentacji. Właśnie byłem po lekturze artykułu w angielskim specjalistycznym magazynie fotograficznym o roli niewielkich, ale wyrazistych akcentów barwnych w budowaniu nastroju obrazu. Artykuł ten ilustrowały wspaniałe prace, prezentujące np. bezkres ciemnych, granatowo-szarych chmur i takiego samego wzburzonego morza, z jasno żółtą łupiną walczącej z falami łódki; zielony blat stołu z oświetloną skośnymi promieniami słońca karafką rubinowego wina i dwoma szklankami, a na drugim planie – już w cieniu i poza głębią ostrości – zarys ciemnozielonego oparcia krzesła na tle chłodnej, pobielonej ściany wiejskiego domu; postać hinduskiej, czarnowłosej dziewczyny w jaskrawo pomarańczowej sukience, idącej w pełnym słońcu wśród jasnozielonych wzgórz plantacji krzewów herbacianych. Postanowiłem i ja pójść w tym kierunku. Nie było już czasu na wykonanie odpowiedniego zestawu zdjęć w terenie, więc ze zbiorów moich czarno-białych negatywów z lat 80. XX w. wybrałem 12 klatek do obróbki komputerowej polegającej na wyeksponowaniu niektórych elementów kompozycyjnych jako gorących wiśniowych motywów, na zimnym, ponurym tle w kolorze tzw. zieleni butelkowej. Tak budowany nastrój na niektórych fotografiach podkreślały dodatkowo nieliczne delikatne jasnobeżowe formy. Na konkurs wysłałem zestaw 4 takich prac, pod ogólnym tytułem „Wizje i przepowiednie” i… zdobyłem drugą nagrodę. Wśród nagrodzonych znalazła się m.in. fotografia małego drewnianego wiatraka opierającego się nawale burzowych chmur, którą nazwałem „Walczący z wiatrami”, a także fotografia rozpadającego się drewnianego młyna wodnego, pt. „Zaklinacz czasu”. Wyniki konkursu odbiły się szerokim echem w polskiej prasie fotograficznej.
Kilka miesięcy po wernisażu prac konkursowych, zadzwonił do mnie ceniony artysta malarz z Warszawy: W jednym z czasopism znalazłem reprodukcję pana fotografii pt. „Walczący z wiatrami”. Bardzo mnie ona poruszyła.
Gdzie pan sfotografował ten wiatrak? Chciałbym tam pojechać i w rodzimym pejzażu go namalować.
Odpowiedziałem, że jest to fotografia wiatraka z okolic wsi Lejno na Polesiu Lubelskim z 1986 r., ale w kilka tygodni po jej wykonaniu kolejna wichura go przewróciła i teraz istnieje już tylko na fotografii.
Ach – jaka wielka szkoda – odpowiedział.
Dwa lata później w galerii sztuki w Lublinie szukałem obrazu na prezent dla mojego syna. Wybrałem olejny pejzaż z dziewczynką wśród łanu maków. Gdy obraz był już zapakowany, właścicielka galerii powiedziała: To świetny wybór. Dam panu jeszcze katalog z ostatniej wystawy prac malarskich tego autora. Na okładce katalogu ze zdumieniem zobaczyłem… mojego „Walczącego z wiatrami”, tyle że w wersji olejnej.
Czy mógłbym kupić także ten obraz – zapytałem. Niestety – odpowiedziała – z tego co wiem, został już w trakcie wystawy sprzedany w Warszawie.
2018.01.13.
———18
———19
7. W EKOTONIE ¹
Jest 8 września 2017 r. Po upalnym schyłku wyjątkowo pracowitego lata, a potem sześciu dniach deszczów i temperatur 12-14 stopni, wyszło wczesnojesienne słońce. Siedzę w domowym fotelu i patrzę, jak za oknem wiatr wyszukuje i strąca pierwsze, ledwo pożółkłe liście. Na parapecie pomidory grzeją krągłe brzuszki. Otwieram drzwi na ganek. Z ogrodu pachnie wilgotną ziemią i jabłkami. Przestawiam czas na zwolniony bieg. Wyścig o „więcej – lepiej – taniej”, o dominację nad konkurencją, o „brawo ja” – pozostał za horyzontem minionych zdarzeń. W ulubionej filiżance drży jeziorko gorącej kawy. Z jej brzegu, jak z ekotonu czasu, delikatnie, z obawą smakuję pierwsze dni emerytury.
A przecież mi żal – jak Bułatowi Okudżawie na Arbacie, jak Franciszkowi Wysłouchowi w Echach Polesia, jak tysiącom innych…
A jednak wyruszam w tą nową podróż z ostrożną nadzieją i nowymi pragnieniami. Bo bywa, że jesienne pejzaże okazują się szczególnie piękne. Zwłaszcza na peryferiach wielkiego świata. I wobec świadomości kresu…
2017.09.08.
¹ Ekoton to strefa graniczna, przejściowa, między dwoma środowiskami życia (np. woda – ląd; las – łąka), między sąsiadującymi ekosystemami, lub krajobrazami; w przenośnym ujęciu – także między kolejnymi okresami życia. Jeśli jest to strefa gradientowa, łagodna – pełni rolę spajającą; jeśli ma charakter skokowy, liniowy – pełni rolę barierową.
———20
———21
8. MOTYWACJA
Kocham cię
krajobrazie dębowych lasów, storczykowych polan
pszenicznych pagórków, pylistych gościńców
– za pulsującą świerszczami przestrzeń
– za wiatr we włosach
Kocham cię
labiryncie sosnowych borów, torfowych uroczysk
spłachetków żyta
spiętych krzyżem pod płaczącą brzozą
– za bociana na gnieździe
– za zapach żywicy
Póki cię nie rozetną noże
– poczwórnych pasm autostrad
– linii wysokiego napięcia
– wielkich interesów,
póki nie zrakowaciejesz
sześcianami domów, magazynów, składów,
póki cię do końca nie zaleje
telewizyjna wszechpapka:
mam po co żyć
1997.11.22
———22
———23
9. BÓL NIKIFORA
Miałem wtedy 5, może 6 lat, ale zdarzenie to pamiętam tak wyraziście, jakby miało miejsce wczoraj. Pojechałem z rodzicami na kilka dni do Krynicy Górskiej. Spacerując po alejkach uzdrowiska zobaczyliśmy siedzącego na murku starego, zmizerowanego człowieka, otoczonego mnóstwem malowanych na kartonikach kolorowych obrazków. Kiwnął na nas ręką. Podeszliśmy. Kupcie choć jeden mój obrazek – powiedział niewyraźnym, bełkotliwym głosem. Patrzcie jakie piękne. Sprzedam tanio – każdy za dwa złote. Będzie na jedzenie… Mamo – powiedziałem – są takie, jak te góry dookoła. Kupmy jeden na pamiątkę. Dwa złote to tanio! Matka uśmiechnęła się akceptująco, bo wiedziała jak sam bardzo lubiłem rysować i robić ze swoich „dzieł” domowe wystawy. To biedny człowiek – wybierz sobie obrazek i daj Mu pieniążek – powiedział Ojciec wręczając mi monetę. Podbiegłem do murku. Drżącą, pobrudzoną farbami ręką malarz podał mi górski pejzaż z kościółkiem. A wtedy przechodząca obok elegancko ubrana kuracjuszka powiedziała podniesionym głosem: nie bierz tego, dziecko! On to maluje własną śliną, a patrz jaki jest brudny –na pewno ma gruźlicę. Możesz się zarazić! Przerażony położyłem malunek razem z monetą na murku i uciekłem do rodziców. Dopiero w pensjonacie, gdy strach przed zarażeniem gruźlicą minął, zaświtało mi w dziecinnej głowie, że przecież nie ważne, że zostawiłem te dwa złote i nie zabrałem obrazka, ale że biednemu, choremu staruszkowi zadałem wielki ból, gardząc Jego twórczością, a dając jałmużnę. Jak ja bym się czuł, gdyby Mama nie chciała wziąć mojego rysunku do pamiątkowej rodzinnej teczki? Powinienem wziąć obrazek i dać biednemu zapłatę, a potem niechby rodzice zadecydowali jak „unieszkodliwić” zagrożenie. Ale było już za późno. Następnego dnia wyjechaliśmy z Krynicy do Muszyny i więcej już biedaka sprzedającego na murku kolorowe obrazki nie widziałem.
Kilka lat później (1959) w radio usłyszałem, że w Paryżu w galerii Diny Vierny odbył się wernisaż wielkiego „naiwnego” malarza – Nikifora Krynickiego. Zdałem sobie sprawę, że …
Teraz, po latach, gdy organizuję swoje wystawy fotograficzne i wydaję książki, po każdym wernisażu i wieczorze promocyjnym rozdaję za darmo kilka swoich prac moim Dobroczyńcom i Przyjaciołom z nadzieją, że w ten sposób choć częściowo spłacę swój dług wobec Nich i wobec Niego.
Ale tamten ból Nikifora cały czas drży we mnie.
2018.03.11.
———24
———25
10. MODEST
Modest był człowiekiem wyjątkowym: błyskotliwy naukowiec i zajadły dyskutant, żeglarz i rubaszny żartowniś, dusza towarzystwa, ale w chwilach powagi – człowiek zadumy i głębokiej refleksji: wszystkie te osobowości mieszały się w Nim z zadziwiającą dynamiką. Na uniwersytecie nie należał do mojego zespołu badawczego, ale był serdecznym przyjacielem mojego szefa – Stanisława i współpracowaliśmy przez wiele lat w ramach realizacji kilku projektów naukowych.
Gdy mój szef, a potem i Modest przeszli na emeryturę, jako świeżo mianowany kierownik Zakładu, zaproponowałem Im, by – w roli profesorów rezydentów – zajęli dwa sąsiadujące pokoje w mojej jednostce, bo Modest takiej oferty od swojego szefa nie dostał. Mój szef zmarł w trzy lata po przejściu na emeryturę, ale z rad naukowych Modesta korzystaliśmy i z Jego krotochwil towarzyskich cieszyliśmy się jeszcze przez kilka następnych lat. W 80-tą rocznicę urodzin, na zebraniu pracowników Zakładu, podarowałem Modestowi swoją oprawioną w ramy jak obraz, przetworzoną komputerowo fotografię grupy prastarych dębów – roztoczańskich pomników przyrody. Życzyłem Mu wtedy, by „trwał z nami jeszcze przez wiele lat, tak jak te pomniki przyrody trwają i przynoszą chlubę przyrodzie i mieszkańcom Roztocza”.
W kilka lat później Modest dostał wylewu, który bardzo utrudniał Mu samodzielne poruszanie się. Ponieważ żył samotnie, zadecydował, aby do ostatnich swych dni przebywać w domu opieki w Nałęczowie (w uzdrowisku tym jest także grób mojego szefa – Stanisława).
Na kilka dni przed świętami Wielkiej Nocy pojechaliśmy wraz z jednym z moich starszych pracowników – Lucjanem do Nałęczowa, by odwiedzić Modesta, ale i złożyć kwiaty na grobie ś. p. Stanisława. Modest przywitał nas bardzo serdecznie. Jego pokój był miły, elegancko umeblowany. Na biurku – jak zwykle u Modesta – piętrzyły się książki i papiery. Na szafce nocnej stała rodzinna fotografia, a na ścianie ze zdumieniem zobaczyłem… moje (nie – już Jego!)roztoczańskie dęby. Przenosząc się tu z Lublina miał z pewnością setki innych rzeczy do wyboru, ale zabrał właśnie ten obrazek.
Obsługa domu opieki przyniosła nam tacę z ciasteczkami oraz trzema filiżankami: herbaty dla Modesta i Lucjana oraz kawy dla mnie. Senior starał się trzymać fason, ale czuliśmy, że jest ogromnie przejęty i jakby zażenowany swoją sytuacją.
Modest zmarł 3 lata później. Na Jego pogrzebie przemawiał szef tej jednostki, która nie dała Mu miejsca w uczelnianym pokoju.
Lublin, 2018.03.17.
———26
———27
11. Z ŻYCIA ZWIERZĄT
Był lew co głośno ryczał
ale nic nie łowił
rżały zebry ze śmiechu
że to lew gumowy
był żółw co w bagnie siedząc
głosił że jest skautem
i wąż co na wszystkich tupał
chociaż był palantem
był pan co psa wiernego skopał
i wyrzucił
a pies zębiska zacisnął
i do wilków wrócił
2005.01.04.
———28
———29
12. MARZEC
Jeszcze rano w przepastnej śnieżycy
szaro–biały horyzont na dwa kroki
pospiesznie rozgarniany mokrymi rzęsami,
aż tu kurtyna w górę:
lśniące światło
kryształowe przestworze
błękitne żyłki cieni
i szszu – szszu –
spadają poduchy chłodu
i kap – kap –
słońce ścieka na nabrzmiałe pąki…
Wśród rodzących się strumyków nadziei
brnę mozolnie
ku kolejnej wiośnie
2004-03-03
———30
———31
13. MAMO
Mówiłaś – lubię bzy
ten jasny lila i ten biały
mokry od rosy i
pachnący majem
A gdy do twarzy tuliłaś kiść
myślałem sobie że
przy Tobie warto nawet być
zwyczajnym bzem
05.1975
———32
———33
14. FURTKA
Siedzieli na ławce w Ogrodzie Saskim, niedaleko jego kunsztownego, stalowego ogrodzenia oddzielającego park od ulicy i szkoły. Patrzyli jak opadają liście i słońce niebieszczy perspektywę alei. Ona – od razu zwracająca uwagę: w podartych dżinsach, z kolanami podciągniętymi pod brodę i ze świetlistym wodospadem rudych włosów; On – lekko stremowany, z telefonem komórkowym jak z kołem ratunkowym w dłoni. Nie słyszałem ich szeptów, ale klimat tej jesiennej sceny sugerował mi, że rozmawiali o słodko-gorzkim losie uczniów szkoły średniej, stojących przed szklaną górą wielkiego świata.
Czy mogę Wam zrobić zdjęcie? – zapytałem. Przygotowuję wystawę fotografii pt. „Zaklinacz czasu”, a jeśli się uda – może potem także album pod takim samym tytułem. Czyż Wy nie przeżywacie teraz jakiejś pełnej rozterek i marzeń chwili; czy nie zaklinacie czasu?
No ciekawe, chyba właśnie tak jest – powiedziała. Niech pan to sfotografuje. Chłopak niepewnie odsunął się nieco na bok. I wtedy Ona przesłała mi ulotny uśmiech współczesnej Mony Lisy. Stalowe ogrodzenie parku wciąż trwało niewzruszone za Nimi, ale przecież obok była furtka…
———34
———35
15. ZROZUMIEĆ PEJZAŻ
Cóż takiego jest w pejzażu, który każe nagle zatrzymać się w biegu, zastanowić nad korzeniami kultury, nad istotą bytu, nad naszą rolą jako gospodarzy tej Ziemi?
Cóż takiego jest w pejzażu, że inspiruje malarzy, fotografów, poetów, muzyków i zwykłych przechodniów, do tworzenia dzieł – tych wiekopomnych i tych z kategorii „pamiątka do szuflady”?
Jeśli nam się taki pejzaż i taka na niego reakcja zdarzy, będzie to wielozmysłowe doświadczenie dzieł Stwórcy, odwiecznego piękna Natury, ale także dotknięcie świadectwa wiedzy, umiejętności i pracowitości wielu pokoleń mieszkańców tego terenu.
Taka percepcja pejzażu wynika z doświadczeń życiowej podróży, z odwiecznej chęci poznania istoty rzeczy, z ciągłego poszukiwania i kreowania przyjaznej sobie przestrzeni. To efekt zakorzenionych w głębokich pokładach naszej ewolucji poszukiwań i afirmacji harmonijnych relacji: kształtów i barw, świateł i cieni, funkcji i znaczeń.
Pejzaż jako projekcja wrażliwości naszych zmysłów i księga naszego dziedzictwa.
Pejzaż jako zaklinacz czasu. Dar przestrzeni i jej źródło zarazem.
2018.03.06.
———36
———37
———38
———39
16. BEZ
rzeka już bez meandrów
łąka bez kwiatów
las bez dzikich ostępów
wieś bez tradycji
i miasto bez ładu
lecz zabawa bez granic
słodki napój bez cukru
mleko bez laktozy
ziarno bez glutenu
kotlet bez mięsa
a piwo bez alkoholu
wyścig bez wytchnienia
reklama bez wstydu
informacja bez prawdy
sztuka bez piękna
mężczyzna bez honoru
kobieta bez miłości
dziecko bez płci
starzec bez domu
śmierć bez zbawienia
i oby bez Amen
2018.03.03
———40
———41
17.ROZMOWA PRZY KAWIE
(Henrykowi Kozakowi)
Zachwycił mnie
zbiór Twoich wierszy
„Udane życie”.
Zatelefonowałem – dobrze byłoby
porozmawiać…
Zapytałeś:
może na Starym Mieście
przy kawie w secesyjnej filiżance
i muzyce z winylowej płyty?
Super! Poszedłem tam
przez mój kochany Lublin
pięć kilometrów na piechotę.
Otaczał mnie:
– ból wycinanych drzew
– samochodowy smog
– chaos obłudnych reklam
– nerwowy tupot
zagonionych i głuchych na piękno.
Umówiliśmy się
w Zaczarowanej Dorożce
niestety
była zamknięta.
Ach – jaka szkoda…
Tuż za rogiem
przygarnęła nas na szczęście
równie urokliwa
Akwarela.
———42
Rozmawialiśmy półgłosem
o dzwonach we mgle
o pętlach czasu
o podróżowaniu
do Niej
przez światy równoległe.
———43
A wokół
kawy aromat
delikatne perfumy kelnerki
i fotografie minionych pejzaży.
W filiżankach już pusto.
No to
– do zobaczenia
– do zobaczenia.
Wyszliśmy razem
potem każdy w swoją stronę
szukać Tej
która wszystko czuje i wie.
Lublin, 2018.02.19.
———44
———45
18. Ona
jest ostatnim szeptem
oszukanej wiary
skopanej nadziei
miłości oplutej
głosem wołającego na puszczy
którą już wycięto
drgającym powidokiem
samotnego serca
wodospadem krwi
spadającym w studnię czasu
kręgami na wodzie
po kamieniu
samobójczo tonącym
Lublin, 2018.02.19
———46
———47
19. MAŁE MIASTECZKA
Jest coś niezwykłego
w małych miasteczkach
wschodniej Polski:
Supraśl, Tykocin,
Włodawa, Kock
Hrubieszów, Lesko…
Jeżdżę tam
do kresowych źródeł kultury
słucham ich tętna
jak opowieści Babci
oglądam je
niczym galerię Nikifora.
Tam rozumiem co znaczy
uroda małej skali
ból starych ran
jesienne dojrzewanie pragnień
mądrość ciszy wieczoru
wytrwałość oczekiwania świtu.
*
W zapomnianym przez Internet barze
z bursztynowej szklanki
sączę czas odmierzany
spokojnym rytmem dzwonu
na kościelnej wieży.
Wychodzę napełniony
nostalgiczno-podniosłymi myślami.
Stąd o kilkaset metrów dalej
przed jaskrawym hipermarketem
———48
———49
pasującym do tego miasteczka
jak likier anyżowy
do golonki z chrzanem,
w łopocie równie jaskrawych
reklamowych fladrów
stoi
czworo młodych ludzi
przy wypasionym aucie
marki z sąsiedniego kraju.
Dyskutują
że trzeba by się wreszcie
wyrwać (piii…!) z tego syfu
gdzieś do lepszego świata.
2018.03.24.
———50
———51
———52
———53
20. POKUSA
Wejdź we mnie – kusiła. Wystarczy, żebyś tylko rozchylił szczelinę, a już się nie cofniesz… Nacisnął lekko. Zadrżała. Naparł mocniej. Jej skrzydła powoli ustąpiły i znalazł się w mrocznej sieni. Otoczył go zapach pleśni i kociego moczu. W mdłym świetle wpadającym przez zakurzone okienko na półpiętrze, majaczyły strome drewniane schody. Rzeczywiście – już nie mógł się wycofać, oprzeć pragnieniu odkrycia jej wnętrza. Wchodził po skrzypiących stopniach z przeświadczeniem rosnącego ryzyka. Spojrzał przez okienko – na brukowanym podwórku nie było nikogo. Zardzewiały trzepak, kilka butelek po piwie walających się wśród gromadki petów, a poza tym bezruch i martwa cisza. Tylko w pewnym momencie po przeciwległej ścianie domu przemknął cień – jakby lecącego gawrona, ale samego ptaka nie było. Ale nie było też słońca, bo niebo zasnuwały chmury, więc skąd ten cień? Hmmm… Wtedy za placami usłyszał skrzypnięcie. Odwrócił się. Na schodach, kilkanaście stopni nad nim, stała bosa dziewczyna w krótkiej nocnej koszulce. Jestem Julita,chodź do mnie – szepnęła i szybko wycofała się do mieszkania na piętrze, pozostawiając uchylone drzwi. Szedł za nią jak zahipnotyzowany, z sercem łomocącym tak, że cały dygotał.
W pokoju, umeblowanym jak w ubogiej mieszczańskiej rodzinie z lat międzywojennych, na środku stał prostokątny stół z czterema krzesłami, przy ścianie naprzeciw okna – kredens z lustrem i biblioteczka, w rogu – wysoki, szafkowy zegar z wahadłem, wszystko w ciemnobrunatnej tonacji. Przy krótszej ścianie, na szerokim, nie posłanym łóżku siedziała dziewczynka ze szmacianą lalką. Gdzie jest twoja siostra? – zapytał. Nie mam siostry. Nazywam się Yvette. Chodź, pobawimy się lalką. Ale przecież tam na korytarzu widziałem zjawiskową piękność z piętnaście lat starszą od ciebie. Gdzie ona jest? Mieszka po sąsiedzku. Pomyliłeś drzwi – odparła. Ale tu jest ciekawiej, niż u niej. Popatrz – ten zegar idzie do tyłu. Widzisz się w lustrze? – ty też już jesteś małym chłopcem. Baw się, baw czym prędzej, bo za chwilę będziesz już niemowlakiem. Przeraził się.Nie, nie – ja nie chcę powrotu do dzieciństwa! Wtedy bardzo ciężko chorowałem i drugi raz mogę tego nie przeżyć… Chcę do tamtej dziewczyny i do tamtego czasu. Teraz wiem, że to o niej marzyłem przez całe uciekające życie. Rzucił się z rozpaczą ku drzwiom mieszkania, ale te były zatrzaśnięte. Ratunku!!! – bił piąstkami w drewnianą zaporę.
W zamku zgrzytnął klucz. W drzwiach stała Julita. Już wróciłam. Yvette, gdzie nasze maleństwo? O, tu jesteś! No już nie płacz, napij się mojego ciepłego mleczka, ono cię wzmocni. Usiadła na krześle, wzięła go na kolana i odsłoniła pierś. Z nadzieją i rozkoszą przywarł ustami do jej sutka i… poczuł, że to on jest wsysany do kobiecego wnętrza. Tuliła go czule, a on z każdym wywołującym ekstazę łykiem kurczył się i rozpływał w jej cudownym ciele. Było mu tak dobrze… Kocham cię, kocham cię, kocham – przekazywał ostatnimi impulsami gasnącej świadomości.
Julita przeciągnęła się słodko i podeszła do okna. Nad brukowanym podwórkiem przemknął ptasi cień, choć jego materialnego źródła nie było. Yvette, możesz już przestawić zegar na zwykły bieg. Za dziewięć miesięcy będziesz miała braciszka.
Lublin, 2020.02.12.
———54
———55